– Tam wszystkie się tak ubierają.
– Ale żadna nie wygląda jak ty.
– O, ho, ho! Komplement.
– To znaczy, jak tancerka z West Side Story.
– „Zabił ci brata podobny do niego, zapomnij o nim, znajdź innego…” – zaśpiewała.
– Jeśli zostaniesz moją wspólniczką, ani się waż przychodzić w takim stroju na zebrania zarządu – ostrzegł.
– Zgoda – odparła. – Mogę iść?
– Najpierw połącz się z moją komórką. Chcę słyszeć wszystko, co się dzieje.
Skinęła głową, wystukała numer. Odebrał telefon. Wypróbowali połączenie.
– Nie graj bohaterki – rzekł. – Sprawdź tylko, czy jest w środku. W razie kłopotów wynoś się stamtąd w podskokach.
– Dobrze.
– Powinniśmy też ustalić hasło. Słowo, które wypowiesz, gdybyś mnie potrzebowała.
Esperanza ze sztuczną powagą skinęła głową.
– Jak powiem „wytrysk przedwczesny”, to wchodź – odparła.
– Przedtem nałożę gumę.
Jęknęła nie tylko ona, ale nawet Mindy. Myron otworzył schowek i wyjął pistolet. Nie miał ochoty znów być zaskoczony.
– Idź – powiedział.
Esperanza wyskoczyła z wozu i przeszła przez ulicę. Do chodnika z piekielnie głośnym brruum-brruum podjechał czarny chevrolet corvette z dekalkomaniami płomieni na masce. Przyozdobiony złotym łańcuchem ssak z rzędu naczelnych podkręcił obroty, wystawił łeb przez okno, uśmiechnął się przymilnie i dodał więcej gazu, wydobywając z silnika kilka nowych basowych brruum-brruum.
Esperanza spojrzała na wóz, na kierowcę i z kamienną twarzą spytała:
– To aż tak źle z twoją fujarką?
Chevrolet odjechał. Wzruszyła ramionami i pomachała Myronowi. Nie była to oryginalna odzywka, za to skuteczna.
– Boże, uwielbiam tę kobietę – rzekł Myron.
– Fantastyczna laska – przyznała Mindy. – Chciałabym wyglądać, kurde, jak ona.
– Postaraj się być jak ona.
– Co za różnica? Wyciska z siebie siódme poty, nie? Zaraz po wejściu do Gospody Parkera w Esperanzę uderzył zaduch – ostry smrodek zaschniętych rzygowin pomieszany z tylko trochę mniej przykrym węchowo odorem niemytych ciał. Zmarszczyła nos i szła dalej. Drewnianą podłogę pokrywały trociny. Z wiszących nad stołem bilardowym brudnych kloszy, udających kopie lamp od Tiffany’ego, padało brudne światło. Mężczyzn, ubranych – by nazwać to jednym słowem – tandetnie, było chyba dwa razy tyle co kobiet. Esperanza rozejrzała się po spelunce.
– Do twojego opisu pasuje tu ze stu chłopa – powiedziała na tyle głośno, żeby Myron usłyszał przez telefon. – To tak jakbym miała odnaleźć implant w klubie ze striptizem.
Wprawdzie Myron wyłączył mikrofon w swojej komórce, lecz gotowa była iść o zakład, że się śmieje. Implant w klubie ze striptizem? Niezłe.
I co teraz?
Gapiono się na nią, ale przywykła do tego. Trzy sekundy później podszedł do niej mężczyzna z długą kędzierzawą brodą, nadziewaną resztkami zaschniętego jadła, uśmiechnął się bezzębnie i bez najmniejszej żenady obejrzał ją od stóp do głów.
– Mam dłuugi giętki język – pochwalił się.
– To fundnij sobie zęby.
Przepchnęła się obok niego, kierując w stronę baru. Chwilę potem doskoczył do niej typ w kowbojskim kapeluszu. Kowbojski kapelusz w Filadelfii?! Co na tym zdjęciu jest nie tak?!
– Hej, ślicznotko, czy my się nie znamy?
Esperanza skinęła głową.
– Nawijaj tak dalej, to może wyskoczę z ciuszków – odparła.
Kowboj zapiał radośnie, jakby w życiu nie słyszał nic równie śmiesznego.
– Nie nawijam, maleńka, serio… – Wtem zawiesił głos. – Ja cię kręcę! – wykrzyknął. – To Mała Pocahontas! Indiańska Księżniczka! Ty jesteś Małą Pocahontas, tak? Nie zaprzeczaj, kochanie. To ty! Nie wierzę!
Myron pewnie dusił się w tej chwili ze śmiechu.
– Miło cię spotkać – odparła. – Serdeczne dzięki za pamięć.
– Ja piórkuję, Bobby, tylko spójrz. To Mała Pocahontas! Pamiętasz? Ta mała seksowna laseczka z WDW.
WDW było oczywiście skrótem od Wspaniałych Dam Wrestlingu.
– Skąd? – spytał drugi mężczyzna, z oczami rozszerzonymi pijanym szczęściem. – Kurka wodna, masz rację! To ona! Naprawdę ona!
– Hej, dzięki za te wspomnienia, panowie, ale…
– Pamiętam, jak walczyłaś z Tatianą Syberyjską Husky. A ty? W mordę, niewiele brakowało, a wybiłbym zbytnikiem okno w sypialni.
Postanowiła zaszufladkować tę ciekawostkę w dziale Szum informacyjny.
Do kontuaru podszedł olbrzymi, przerażająco wielki barman, chyba żywcem wyjęty z rozkładówki „Leather Biker Monthly”. Długowłosy, z wielką szramą i wytatuowanymi, wijącymi się wężami na rękach strzelił oczami w mężczyzn. Puf! Wyparowali. Gdy przeniósł wzrok na Esperanzę, odpłaciła mu równie groźnym spojrzeniem. Żadne nie dało za wygraną.
– A tyś co za jedna, kobieto? – spytał.
– To tak się teraz pyta, co piję?
– Nie.
Nie przestali mierzyć się oczami. Barman oparł na kontuarze potężne wytatuowane łapy.
– Jesteś za ładna na policjantkę. I za ładna, by się szlajać w tej latrynie – powiedział.
– Dzięki. A ty jesteś…
– Hal. Właściciel tej latryny.
– Cześć, Hal.
– Cześć. Czego tu szukasz?
– Koki – odparła.
– Akurat. – Hal pokręcił głową. – Po kokę wpadłabyś do Latynowa. Kupiła od kogoś ze swoich.
Nachylił się w jej stronę. Nic nie mogła poradzić, że się zastanawia, czy Hal pasowałby do Wielkiej Cyndi. Cyndi lubiła dużych motocyklistów.
– Dość tych pierdoł, kochanie. O co biega? Uznała, że czas wyłożyć kawę na ławę.
– Szukam śmiecia imieniem Tito – odparła. – Ksywa Cyc. Chudy, z ogolonym łbem…
– Tak, tak. Może go znam. Za ile?
– Pięćdziesiąt.
Hal prychnął szyderczo.
– Mam ci sprzedać klienta za pięć dych?
– Stówa.
– Półtorej. Piździelec jest mi krewny.
– Stoi – zgodziła się.
– Pokaż kasę.
Esperanza wyjęła z portfela banknoty. Hal sięgnął po nie, ale cofnęła rękę.
– Najpierw towar – zażądała.
– Nie wiem, gdzie komaruje. Wpada tu ze swoimi przydupasami co wieczór, oprócz sobót i śród.
– Dlaczego sobót i śród?
– A skąd mam wiedzieć, kurwa mać? Może chodzą na bingo i sobotnie msze. A może, kiedy im odwali, walą na wyścigi konia i ryczą „Heil, Hitler”. Skąd mam wiedzieć?!
– A jak nazywa się naprawdę?
– Nie wiem.
– Rozejrzała się po barze.
– A któryś z nich wie?
– Nie. Cyc zawsze wpada tu z tymi samymi fiutami i wychodzą razem. Z nikim nie gadają.
– Nie przepadasz za nim.
– Głupi śmieć. Jak oni wszyscy. Kutafony, które wyżywają się na innych za to, że sami są mutantami.
– Więc czemu ich wpuszczasz?
– Bo w przeciwieństwie do nich wiem, że żyjemy w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Możesz robić, co chcesz. Każdy jest pożądany. Czarny, biały, Latynos, żółtek. Nawet takie debilne popaprańce.
Niewiele brakowało, żeby się uśmiechnęła. Zdarza się, że tolerancję odkrywasz w najmniej spodziewanym miejscu.
– To wszystko? – spytała.
– Wszystko. Jest sobota. Przyjdą tu jutro.
– Świetnie. – Esperanza przedarła banknoty na pół.
– Drugie połówki dostaniesz jutro.
Hal zacisnął potężną łapę na jej ręce. Wzrok mu stwardniał.
– Nie cwaniakuj, laluniu – rzekł wolno. – Prosisz się o zbiorowy gwałt? Krzyknę, a w pięć sekund wylądujesz na stole do bilardu. Dawaj półtorej stówki. A kolejną przedrzyj za moje milczenie. Kapujesz?
Читать дальше