– Boisz się? – zapytał.
Kiwnęła głową i spuściła wzrok na dziesięcioletnią Lisę, która zaraz po zajęciu miejsca w wozie złożyła głowę na kolanach matki i zapadła w głęboki sen. Mieli za sobą długą i wyczerpującą podróż.
– A ty? – odpowiedziała pytaniem.
Wzruszył potężnymi barami.
– Przygotowaliśmy się najlepiej, jak było można. Wiedzieliśmy, co ryzykujemy. Klamka zapadła. – Uśmiechnął się znowu, tym razem szerzej. – Będzie dobrze.
Też się uśmiechnęła. Oczy miała podkrążone, ciążyły jej powieki. Wiele wspólnie przeszli przez ostatnią dekadę. Gdyby ktoś jej powiedział, że już nigdy nie wsiądzie do żadnego samolotu, nigdy nie przejdzie przez kontrolę celną, nigdy nie będzie zmuszona przypominać sobie, w jakim kraju aktualnie się znajduje, na jakiej obcej mowie ma sobie dzisiaj łamać język, wcale by się nie zmartwiła. A co do podróżowania, to już do końca życia w zupełności wystarczyłyby jej piesze wędrówki do skrzynki pocztowej po listy albo wypady samochodem do najbliższego centrum handlowego po zakupy. Boże, gdyby to było takie proste! Skrzywiła się lekko i zaczęła sobie machinalnie masować skronie.
Charlie wiedział, co to oznacza. Przez te lata nauczył się rozpoznawać subtelne zewnętrzne objawy targających nią emocji. Dłuższą chwilę przyglądał się Lisie. Upewniwszy się, że dziewczynka rzeczywiście śpi, odpiął pas bezpieczeństwa, przesiadł się na kanapę obok LuAnn i powiedział cicho:
– On nie wie, że wróciliśmy. To znaczy Jackson.
– To nie jest wcale takie pewne, Charlie. Boże, sama nie wiem, czego boję się więcej: policji czy jego. Nie, skłamałabym. Zdecydowanie jego. Po stokroć wolę policję. Zakazał mi tu wracać. Kiedykolwiek. A ja złamałam ten zakaz. Wszyscy go złamaliśmy.
Charlie przykrył ręką jej dłonie i siląc się na beztroski ton, kontynuował:
– Myślisz, że zostawiłby nas do tej pory w spokoju, gdyby wiedział? Wybraliśmy najbardziej okrężną trasę, jaką można sobie wyobrazić. Pięć samolotów, pociąg, cztery kraje. Przezygzakowaliśmy pół świata. On nie ma pojęcia, że tu jesteśmy. I wiesz co? Nawet gdyby się dowiedział, machnąłby ręką. To już przecież dziesięć lat. Umowa wygasła. Czemu dalej miałoby mu na tym zależeć?
– A czemu on robi to wszystko, co robi? No, powiedz. Coś w tym musi być.
Charlie westchnął, rozpiął marynarkę i opadł na oparcie tylnej kanapy.
LuAnn odwróciła się do niego i pogłaskała czule po ramieniu.
– Wróciliśmy. Masz rację, podjęliśmy decyzję i klamka zapadła. Nie chcę bynajmniej obwieszczać całemu światu, że znowu tu jestem. Będziemy wiedli spokojne, ciche życie.
– We względnym luksusie. Oglądałaś ten dom na zdjęciach.
LuAnn kiwnęła głową.
– Piękny jest.
– To stara posiadłość. Prawie trzysta akrów. Z tego blisko sto to otwarty, łagodnie sfalowany teren. Tak napisali w broszurze. Wychowywałem się w Nowym Jorku i nigdy nie widziałem tyle zielonej trawy naraz. Piękny Piemont przeniesiony do Wirginii, tak zachwalał mi te okolice pośrednik, z którym szukałem tutaj odpowiedniego domu. A ten był najładniejszy ze wszystkich, jakie oglądałem. Co prawda sporo pracy trzeba było włożyć, żeby go doprowadzić do stanu używalności, ale znalazłem fachowców, architektów i różnych takich, którzy się tym zajęli. Pełno tam przybudówek, jest stróżówka, stajnia z boksami na trzy konie, dwa wolno stojące pawilony gościnne, oba puste; raczej nie będziemy ich nikomu podnajmować. Ale wszystkie te duże posiadłości tak wyglądają. Jest też basen. Lisa będzie zachwycona. Mnóstwo miejsca na kort tenisowy. I w ogóle. A naokoło gęsty las. Istna palisada z żywych drzew. Zacząłem się też rozglądać za firmą, która postawiłaby ogrodzenie z bramą od strony drogi. Właściwie to ono już powinno stać.
– Mówisz, jakbyś całymi dniami próżnował. I tak zbyt wieloma sprawami się zajmujesz.
– Nie narzekam. Lubię to.
– I w akcie własności nie wymienia się mojego nazwiska?
– O Catherine Savage nie ma nigdzie wzmianki. Kontrakt na wykonanie robót i protokół odbioru podpisywał podstawiony gość. Akt własności wystawiony został na firmę, którą założyłem. Nie ma siły, żeby ktoś sobie ciebie z tym skojarzył.
– Najchętniej znowu zmieniłabym nazwisko, tak na wszelki wypadek, żeby zatrzeć za sobą wszelki ślad.
– Dobrze by było, tylko że w tym zastępczym życiorysie, który on ci wymyślił i którym zatkaliśmy gębę urzędowi podatkowemu, występujesz jako Catherine Savage. Jest dostatecznie skomplikowany i lepiej nie dodawać do niego jeszcze jednej komplikacji. Rany, żebyś wiedziała, jak trudno było załatwić akt zgonu twojego rzekomo zmarłego męża!
– Wiem. – Westchnęła ciężko.
Zerknął na nią z ukosa.
– Słyszałem, że w Charlottesville mieszka mnóstwo sławnych i bogatych ludzi. Czy dlatego tu właśnie postanowiłaś się osiedlić? Sądzisz, że możesz tu sobie żyć jak pustelnica i nikt nie zwróci na to uwagi?
– To jeden z dwóch powodów.
– A ten drugi?
– Moja matka tu się urodziła – powiedziała Lu Ann, zniżając głos i sunąc palcem po skraju spódnicy. – Była tu szczęśliwa, tak mi przynajmniej mówiła. A w bogactwo wcale nie opływała. – Zamilkła, wpatrzona w przestrzeń. Otrząsnęła się po chwili z zadumy i rumieniąc się, spojrzała na Charliego. – Może udzieli nam się trochę tego szczęścia, jak myślisz?
– Myślę, że dopóki jestem z tobą i z tą małą – odparł, gładząc Lisę delikatnie po policzku – jestem szczęśliwym człowiekiem.
– Zapisałeś ją do tej prywatnej szkoły?
Charlie kiwnął głową.
– Do St. Anne’s-Belfield. Bardzo ekskluzywna, mało uczniów w klasach. Ale przecież Lisa jest nad wiek rozgarnięta. Mówi paroma językami, zjeździła cały świat. Robiła już rzeczy, których niektórzy dorośli nie zrobią do końca życia.
– Sama nie wiem, może trzeba jej było załatwić prywatnego nauczyciela.
– Daj spokój, Lu Ann, od urodzenia wiedzie takie samotnicze życie. Ona musi przebywać wśród innych dzieci. To jej dobrze zrobi. Tobie też. Nie możecie być wciąż ze sobą.
LuAnn uśmiechnęła się do niego przekornie.
– Czy nasze towarzystwo nie przyprawia cię czasem o klaustrofobię, Charlie?
– Żebyś wiedziała. Zamierzam teraz wracać późno do domu. Może nawet znajdę sobie jakieś hobby, na przykład golfa albo coś w tym rodzaju. – Uśmiechnął się do LuAnn na znak, że tylko żartuje.
– To było dziesięć dobrych lat, prawda? – W jej głosie pobrzmiewał niepokój.
– Nie zamieniłbym ich na nic – zapewnił.
Miejmy nadzieję, że o następnych dziesięciu też będzie można to powiedzieć – pomyślała LuAnn. Położyła głowę na jego ramieniu. Patrząc przed laty na panoramę Nowego Jorku, kipiała z podniecenia, uświadamiając sobie, ile dobrego może zrobić, dysponując wygranymi pieniędzmi. Obiecała sobie, że tak właśnie je wykorzysta, i dotrzymała obietnicy. Jednak w życiu osobistym owe cudowne marzenia się nie ziściły. Ostatnie dziesięć lat były dla niej dobre tylko pod warunkiem, że definicją dobra jest życie na walizkach, przepełnione obawą przed zdemaskowaniem i napadami poczucia winy przy regulowaniu każdej płatności pieniędzmi, w których posiadanie w tak podejrzany sposób weszła. Słyszała nieraz, że ludzie bardzo bogaci z rozmaitych powodów nigdy nie są szczęśliwi. Dorastając w biedzie, nie wierzyła w to, sądziła, że mówią tak ci, którzy zazdroszczą zamożnym. Teraz wiedziała, że to prawda, przynajmniej w jej wypadku.
Читать дальше