– Boże, jak to możliwe? Przecież jest pilnowany przez całą dobę!
– Usiłujemy wszystko odtworzyć. Właśnie dlatego mnie nie było, bo kręciłem się po szpitalu.
– Po szpitalu?
– Szpital Waltera Reeda. Mo pojechał tam rano do jakiegoś wojskowego i wszelki ślad po nim zaginął. Obstawa czekała na dole jakieś dwadzieścia minut, a potem poszli go szukać, bo miał napięty rozkład dnia. Powiedziano im, że już wyszedł ze strażnikiem.
– To bez sensu!
– Nawet nie podejrzewasz, jak bardzo. Pielęgniarka oddziałowa twierdzi, że przyszedł do niej jakiś lekarz w mundurze, wylegitymował się, po czym poprosił, żeby przekazała doktorowi Panovowi, że nastąpiła drobna zmiana i że ma opuścić szpital przez wyjście we wschodnim skrzydle, bo przed głównym ma się odbywać jakaś demonstracja. Wschodnie skrzydło ma oddzielne połączenie z oddziałem psychiatrycznym, ale mimo to facet zjechał windą do głównego holu.
– I co?
– I wyszedł, przechodząc tuż koło naszych ludzi.
– Po czym skręcił i obszedł budynek. Nic nadzwyczajnego: wojskowy lekarz z uprawnieniami wchodzi i wychodzi, nikt go nie zatrzymuje… Na litość boską, Aleks, kto to może być? Przecież Carlos leciał wtedy tutaj, do Paryża! W Waszyngtonie załatwił wszystko, co chciał: znalazł mnie, znalazł nas. Nie potrzebował już nic więcej!
– DeSole – odparł spokojnie Conklin. – DeSole wiedział o mnie i o Panovie. Straszyłem Agencję tym, co obaj wiemy, a on przy tym był.
– Nie nadążam za tobą. O czym mówisz?
– DeSole, Bruksela… "Meduza".
– Dalej nic nie wiem. Wolno myślę.
– To nie on, Davidzie, tylko oni. DeSole został usunięty przez "Meduzę".
– Do diabła z nimi! Teraz nie mam dla nich czasu!
– Ale oni mają go dla ciebie. Rozbiłeś ich pancerz. Chcą cię dostać.
– Nic mnie to nie obchodzi. Powiedziałem ci już wczoraj: mam tylko jeden cel, który jest tu, w Paryżu, a dokładnie w Argenteuil.
– Chyba wyraziłem się nie dość jasno – powiedział głucho Aleks. – Wczoraj wieczorem byłem u Mo na kolacji. Powiedziałem mu o wszystkim. O pensjonacie, twoim locie do Paryża, Bernardine… O wszystkim!
Były sędzia z Bostonu w stanie Massachusetts stał wśród niewielkiej gromadki żałobników na płaskim szczycie najwyższego wzniesienia Wyspy Spokoju. Cmentarz był miejscem ostatecznego spokoju – in voce verbatim via amicus curiae, jak wyjaśnił z powagą władzom na Montserrat. Brendan Patrick Pierre Prefontaine obserwował, jak dwie wspaniałe trumny dostarczone dzięki hojności właściciela Pensjonatu Spokoju zniknęły w ziemi przy wtórze całkowicie niezrozumiałych modłów miejscowego kapłana, bez wątpienia przywykłego trzymać przy takiej okazji w zębach szyję martwego kurczęcia. "Jean Pierre Fontaine" i jego żona zaznali wreszcie ukojenia.
Brendan Prefontaine, balansujący na krawędzi alkoholizmu adwokacina z Harvard Square, znalazł cel życia. Zdumiewające było już choćby to, że cel ów nie miał nic wspólnego z podtrzymywaniem zachodzących w jego ciele przemian chemicznych. Randolph Gates, lord Randolph of Gates, Dandy Randy służący swoją wiedzą najbogatszym, okazał się w rzeczywistości kompletną szmatą, człowiekiem niosącym tchnienie śmierci. W coraz jaśniejszym umyśle Prefontaine'a zaczęły się formować zarysy planu, którego realizacji był świadkiem. Na jasność jego umysłu wpłynął przede wszystkim fakt, że niespodziewanie dla samego siebie postanowił zrezygnować z czterech małych wódek, które do niedawna wypijał codziennie zaraz po przebudzeniu. Gates dostarczył niedoszłym mordercom Webba wszystkich niezbędnych informacji. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie nie miała żadnego znaczenia, w przeciwieństwie do samego faktu. To nie było nic innego jak współudział w morderstwie, wielokrotnym morderstwie. Tym samym jądra Randy'ego znalazły się w imadle, a on w miarę zaciskania szczęk narzędzia wyjawi – musi wyjawić! – wszystkie informacje, jakie mogą się przydać Webbowi i tej wspaniałej, rudowłosej kobiecie, którą Prefontaine powinien był spotkać pięćdziesiąt lat temu.
Odlatywał do Bostonu z samego rana, ale przed pożegnaniem zapytał Johna St. Jacques, czy będzie mógł kiedyś przyjechać do pensjonatu, nie rezerwując wcześniej miejsca.
– Panie sędzio, mój dom jest pańskim domem – brzmiała odpowiedź.
– Kto wie, może nawet kiedyś na to zasłużę…
Albert Armbruster, przewodniczący Federalnej Komisji Handlu, wysiadł z limuzyny przed stromymi schodkami prowadzącymi do drzwi jego domu w dzielnicy Georgetown.
– Proszę skontaktować się rano z biurem – powiedział do kierowcy. -
Jak wiesz, nie czuję się najlepiej.
– Tak jest, sir. – Kierowca zatrzasnął drzwiczki. – Czy trzeba panu pomóc, sir?
– Nie, do diabła. Zabieraj się stąd!
– Tak jest, sir.
Szofer zajął miejsce za kierownicą i ruszył z ogłuszającym rykiem silnika.
Armbruster ruszył w górę po schodkach, krzywiąc się z powodu bólu w żołądku i klatce piersiowej; w pewnej chwili zaklął pod nosem, za przeszklonymi drzwiami dostrzegł bowiem sylwetkę żony.
– Cholerna jędza… – mruknął z wściekłością i sięgnął do klamki, przygotowując się do spotkania ze swoim największym wrogiem.
W ogrodzie okalającym sąsiednią posesję rozległo się przytłumione pyknięcie. Armbruster wyrzucił raptownie w górę obie ręce; dłonie macały rozpaczliwie w powietrzu, jakby usiłując określić przyczynę chaosu, który nagle zapanował w ciele. Było już jednak za późno. Przewodniczący Federalnej Komisji Handlu zachwiał się i runął do tyłu z kamiennych schodów, a po chwili jego potężne ciało znieruchomiało na chodniku w groteskowej pozie.
Bourne wciągnął drelichowe spodnie, włożył ciemną koszulę z krótkim rękawem i bawełnianą, sportową marynarkę, poupychał po kieszeniach pieniądze, broń i dokumenty – zarówno te prawdziwe, jak i fałszywe – po czym wyszedł z hotelu. Jeszcze wcześniej jednak wepchnął pod kołdrę odpowiednio ułożone poduszki i powiesił ubranie w widocznym miejscu na krześle. Minąwszy spokojnym krokiem recepcjonistę, wyszedł na ulicę, a tam popędził do najbliższej budki, wrzucił monetę i zadzwonił do Bernardine'a.
– Tu Simon – powiedział.
– Miałem nadzieję, że to pan – odparł Francuz. – Przed chwilą rozmawiałem z Aleksem, ale zakazałem mu mówić, gdzie pan jest. Nie można wygadać czegoś, o czym się nie wie. Mimo to, gdybym był na pana miejscu, zmieniłbym lokal, przynajmniej na jedną noc. Ktoś mógł pana zauważyć na lotnisku.
– A co z panem?
– Postanowiłem przyjąć rolę canarda.
– Kaczki?
– Tak, w dodatku siedzącej. Deuxieme cały czas obserwuje moje mieszkanie. Niewykluczone, że będę miał gości. Byłoby to nawet pożądane, n 'est ce pas?
– Chyba nie powiedział im pan o…
– O panu? – wpadł mu w słowo Bernardine. – Jakże mógłbym, monsieur, skoro nic o panu nie wiem? Moi pracodawcy są przekonani, że otrzymałem telefon z pogróżkami od dawnego przeciwnika, o którym wiadomo, że jest psychopatą. W rzeczywistości usunąłem go już wiele lat temu, ale nie uznałem za stosowne nikogo o tym poinformować.
– Jest pan pewien, że może mi pan opowiadać o tym przez telefon?
– Chyba już wspomniałem, że to jedyny w swoim rodzaju aparat?
– Owszem.
– Nie można założyć podsłuchu, a mimo to działa… Potrzebuje pan odpoczynku, monsieur. Bez tego nie będzie z pana żadnego pożytku. Proszę sobie poszukać jakiegoś łóżka. Niestety, jeśli o to chodzi, nie mogę panu pomóc.
Читать дальше