Wśród huku szalejących płomieni rozległy się niemal niesłyszalne strzały.
W miarę zbliżania się do płonących na brzegu świateł John St. Jacques darł się coraz głośniej do mikrofonu:
– To ja, Saint Jay! Nie strzelać!
Mimo to na smukłą łódź posypała się ulewa ognia z broni maszynowej. St. Jacques padł płasko na mostek, nie przestając ani na chwilę krzyczeć. – To ja! Zbliżam się do plaży! Nie strzelajcie, do cholery!
– To pan? – odezwał się wreszcie przerażony głos.
– Chcecie dostać następną wypłatę?
– Oczywiście, panie Saint Jay! – Ożyły zainstalowane na plaży głośniki; wydobywający się z nich głos z trudem przedzierał się przez szum wiatru i ryk rozbijających się o brzeg fal. – Wszyscy na plaży wstrzymać ogień! Łódź jest w porządku, mon! To nasz szef, pan Saint Jay!
Łódź wystrzeliła z wody na piasek; ostry dziób pękł z trzaskiem pod wpływem siły uderzenia, silniki zawyły rozpaczliwie, a potem umilkły, gdy łopatki śrub ugrzęzły w piachu. St. Jacques zerwał się z pokładu, do którego przywarł skulony niczym embrion, i wyskoczył na plażę.
– Willa dwadzieścia! – ryknął, pędząc w kierunku kamiennych schodów prowadzących na wysoki brzeg. – Wszyscy za mną!
W chwilę później odniósł wrażenie, jakby otaczający go wszechświat eksplodował nagle, rozpadając się na tysiące kawałków. Strzały! Kilka, jeden za drugim, we wschodniej części niewielkiego osiedla luksusowych domków! Przeskakując po dwa i trzy stopnie, dotarł wreszcie na górę i pognał jak opętany w kierunku willi numer dwadzieścia. Na granicy pola widzenia mignęło mu jakieś zbiegowisko, więc nie zwalniając, odwrócił na chwilę głowę w tamtą stronę. Pokaźna grupa ludzi należących do personelu pensjonatu stała wokół wejścia do willi numer czternaście…! Kto tam mieszkał? Dobry Boże, sędzia!
Z pękającymi płucami i mięśniami napiętymi do granic możliwości St. Jacques dopadł wreszcie domu swojej siostry. Przebiegł przez uchyloną furtkę, całym ciężarem ciała runął na drzwi i wpadł do środka, z krzykiem osunął się na kolana, rozszerzone z rozpaczy i przerażenia oczy wlepił w ścianę po przeciwnej stronie pokoju. Widniał na niej napis wykonany wyraźnymi, ciemnoczerwonymi literami:
Jason Bourne, brat Szakala.
Johnny! Johnny, uspokój się! – Marie objęła go mocno jedną ręką, drugą zaś chwyciła za włosy, usiłując zmusić go do podniesienia opuszczonej rozpaczliwie głowy. – Słyszysz mnie? Nic nam się nie stało, braciszku! Dzieci są w innej willi. Nic nam nie jest!
Stopniowo zaczął rozpoznawać twarze otaczających go ludzi. Byli wśród nich dwaj starzy mężczyźni, jeden z Bostonu, drugi z Paryża.
– To oni! – ryknął St. Jacques i rzuciłby się na nich, gdyby Marie nie uwiesiła się na nim całym ciężarem ciała. – Zabiję ich!
– Nie! – krzyknęła jego siostra, trzymając go ze wszystkich sił. Pomógł jej jeden ze strażników, kładąc na ramionach Johna swoje mocne, czarne dłonie. – W tej chwili to nasi najlepsi przyjaciele!
– Nie wiesz, kim są naprawdę! – odparł St. Jacques, usiłując za wszelką cenę się uwolnić.
– Owszem, wiem. – Marie ściszyła głos i zbliżyła usta do jego ucha. – Wiem przynajmniej tyle, że mogą zaprowadzić nas do Szakala.
– Oni pracują dla niego!
– Jeden z nich, ale to już przeszłość. Drugi nigdy o nim nie słyszał.
– Nic nie rozumiesz! – szepnął St. Jacques. – To starzy ludzie z Paryża, armia Carlosa! Conklin zadzwonił do mnie do Plymouth i wszystko mi powiedział. To mordercy!
– Jeden z nich był mordercą, ale już nim nie jest. Stracił powód, dla którego miałby zabijać. Drugi… Drugi to tylko nieporozumienie, głupie, paskudne nieporozumienie, ale Bogu niech będą dzięki, że tak jest.
– To szaleństwo!
– Masz rację – zgodziła się Marie, puszczając jego włosy i zwalniając uścisk ręki. Skinęła na strażnika, żeby pomógł mu wstać z podłogi. – Chodź, Johnny. Musimy porozmawiać.
Sztorm zniknął niczym ogarnięty szałem intruz, który uciekł w noc, pozostawiając za sobą ślady swojej wściekłości. Nad wschodnim horyzontem pierwsze promienie wstającego słońca przebijały spowijającą wyspę Montserrat błękitnozieloną mgłę. Łodzie zaczęły już ostrożnie wypływać z portu, aby zająć najlepsze łowiska, udany połów oznaczał bowiem możliwość przeżycia kolejnego dnia. Marie, jej brat i dwaj starcy siedzieli wokół stołu na balkonie jednej z nie zajętych willi. Popijając kawę, rozmawiali już od prawie godziny, analizując na zimno przerażające wydarzenia minionej nocy. Rzekomy bohater francuskiego ruchu oporu uzyskał zapewnienie, że natychmiast, jak tylko zostanie wznowiona łączność telefoniczna z Montserrat, poczynione będą odpowiednie kroki w sprawie organizacji pogrzebu jego żony. Jeśli to możliwe, bardzo by chciał, żeby została pochowana tutaj, na wyspach. Ona także z pewnością by sobie tego życzyła. We Francji czekałaby ją anonimowość komunalnego grobu, więc.
– Oczywiście, że to możliwe – powiedział St. Jacques. – Dzięki panu moja siostra żyje.
– Ale przeze mnie mogła umrzeć, młody człowieku.
– Zabiłby pan mnie? – zapytała Marie, przypatrując się staremu Francuzowi.
– Od chwili, w której zobaczyłem, co Carlos przygotował dla mnie i mojej żony – na pewno nie. To on zerwał umowę, nie ja.
– A wcześniej?
– Zanim znalazłem strzykawki i wszystko zrozumiałem?
– Właśnie.
– Trudno powiedzieć. W końcu umowa to umowa. Jednak moja kobieta już nie żyła, a z pewnością przyczyniło się do tego jej przeczucie, że będę musiał dokonać jakiegoś okropnego czynu. Gdybym zrealizował to, czego ode mnie żądano, pozbawiłbym sensu jej śmierć, czyż nie tak? Jednak z drugiej strony nie mogłem tak od razu zapomnieć o tym, co zrobił dla nas
monseigneur. Długie lata względnego szczęścia, jakim się cieszyliśmy, zawdzięczaliśmy przecież wyłącznie jemu… Naprawdę, nie wiem. Może zdołałbym sam siebie przekonać, że jestem mu winien swoje życie, a więc pani śmierć, ale nie dzieci… A już na pewno nie to, co miałem potem zrobić.
– To znaczy co? – zapytał St. Jacques.
– Lepiej w to nie wnikać.
– Wydaje mi się, że jednak by mnie pan zabił – powiedziała Marie.
– Powtarzam pani – po prostu nie wiem. Nie wchodziły w grę żadne osobiste sprawy, bo dla mnie była pani po prostu jednym ze składników kontraktu… Ale teraz moja żona nie żyje, a ja jestem starym człowiekiem, któremu także nie zostało już zbyt wiele czasu. Kto wie, gdybym zobaczył pani rozpacz i błaganie w oczach dzieci, może zwróciłbym lufę w swoją stronę… A może nie.
– Mój Boże, pan jest mordercą – wyszeptał St. Jacques.
– Nie tylko, monsieur. Nie oczekuję przebaczenia na tym świecie, a na tamtym to zupełnie inna sprawa. Zawsze miałem do czynienia ze szczególny mi okolicznościami, które…
– Galijska logika – zauważył Brendan Patrick Pierre Prefontaine, były sędzia z Bostonu, dotykając nieświadomie krwawej pręgi na szyi. – Bogu dzięki, że nigdy nie musiałem występować przed waszymi les tribunals, bo zwykle nie sposób tam ustalić, która ze stron właściwie jest winna. – Zarechotał chrapliwie. – Macie państwo przed sobą słusznie skazanego przestępcę, którego jedyną winą jest to, że dał się złapać, podczas gdy wielu innych tego uniknęło.
– Może mimo wszystko jesteśmy spokrewnieni, Monsieur le Juge.
– Jeśli mam być szczery, to moje życie znacznie bardziej przypomina losy świętego Tomasza z Akwinu…
Читать дальше