Następna była koszulka polo. W kieszeni piłeczka, twarda, może golfowa. Do czego nadawała się piłka golfowa? Czy mogła posłużyć jej jako broń?
Kieszeń koszulki miała zamek błyskawiczny. Co mogła zrobić zamkiem błyskawicznym? Chciałaby przyciąć nim jego tatuowanego kutasa!
Potem wiatrówka. Ze śliskiego materiału. Biła od niej mocna woń tytoniu, od której Lizzie zbierało się na wymioty. A potem coś, co najbardziej lubiła dotykać, miękki, może kaszmirowy płaszcz.
W kieszeniach płaszcza były prawdziwe skarby.
Luźny guzik. Kawałki papieru. Z notatnika?
Cienkopis. Drobne – cztery dwudziestopięciocentówki, dwie dziesiątki, pięciocentówka. A może monety były zagraniczne? Zastanawiała się nad tym bez końca.
Była tam również książeczka papierowych zapałek z wytłaczanym napisem.
Co jest napisane na tej książeczce? Może nazwa miasta, w którym była więziona?
Zapalniczka.
Pudełeczko cukierków, na pewno o cynamonowym smaku, bo czuła ten zapach na swoich dłoniach.
A na dnie kieszeni kłaczki materiału, zwykle rzecz nieważna, ale mogąca odegrać istotną rolę w jej zamiarach.
Za płaszczem dwa plastikowe worki z ubraniami z pralni. W kieszeni pierwszego karteczka przypięta zszywką.
Wyobrażała sobie nazwę pralni i numer identyfikacyjny, wypisany na czerwono przez pracownika czy pracowniczkę pralni.
Wszystko to miało dla niej znaczenie, bo co innego jej pozostało?
Poza potężną wolą przeżycia.
I pragnieniem zemsty na Wilku.
Byłem członkiem dużego zespołu obserwacyjnego, który pilnował domu w Highland Park. Spodziewałem się, że niebawem zgarniemy Lawrence’a Liptona, że to tylko kwestia godzin. Powiedziano nam, że Waszyngton współpracuje z policją w Dallas.
Wpatrywałem się bezmyślnie w dom o szesnastu pokojach, sporą dwupiętrową budowlę w stylu Tudorów, położoną na dwuipółakrowej, bardzo kosztownie urządzonej posesji. Prezentował się bez zarzutu. Ścieżka z czerwonej kostki biegła od ulicy do hakowatego wejścia. W Dallas wiadomością dnia był pożar w Kessler Park, który pochłonął ogromną rezydencję o powierzchni sześćdziesięciu czterech tysięcy stóp kwadratowych. Dom Lip tonów był znacznie mniejszy, ale mimo to robił wrażenie i przytłaczał.
Było koło dziewiątej wieczorem. W słuchawkach usłyszałem głos agenta nadzorującego z oddziału w Dallas, Josepha Denyeau:
– Właśnie przyszła wiadomość z biura dyrektora. Mamy się natychmiast wycofać. Nie rozumiem tego, ale rozkaz jest wyraźny. Wycofać się! Wszyscy do oddziału. Musimy przeprowadzić rozpoznanie i omówić wyniki.
Popatrzyłem na siedzącego w samochodzie agenta Boba Shawa, mojego partnera tego wieczoru. Niech to diabli. On też najwyraźniej nie miał pojęcia, co się wyprawia.
– O co im chodzi? – spytałem.
Shaw pokręcił głową i przewrócił oczami.
– Skąd mam wiedzieć? Wrócimy do oddziału, napijemy się wstrętnej kawy i może ktoś z góry coś nam wyjaśni, ale nie na pewno.
Przejazd o tak późnej porze trwał tylko kwadrans. Wmaszerowaliśmy do sali konferencyjnej i naszym oczom ukazało się wielu zmęczonych, zbitych z tropu i wkurzonych agentów. Nikt nie miał ochoty się odzywać. Wyglądało na to, że jesteśmy blisko przełomu w śledztwie, a tu padł rozkaz odwrotu. Nikt nie wiedział dlaczego.
Agent nadzorujący, Joseph Denyeau, w końcu wyszedł ze swojego gabinetu i dołączył do reszty. Z wyrazem obrzydzenia na twarzy położył nogi w zakurzonych kowbojskich butach na stole.
– Nie mam pojęcia, co jest grane – oświadczył. – Żadnego, chłopy. Możecie uważać odprawę za skończoną.
Tak więc około czterdziestu agentów czekało na wyjaśnienie tego, co wydarzyło się w nocy, ale nie dowiedziało się niczego, nie było też mowy o żadnym „wprowadzeniu w sprawę”. Agent dowodzący, Roger Nielsen, zadzwonił do Waszyngtonu i usłyszał, że oddzwonią. Na razie mamy odetchnąć. Może nawet mieliśmy zostać odesłani na noc do domów.
Około jedenastej Denyeau dostał kolejne wiadomości od Nielsena i przekazał je nam.
– Siedzą nad tym – powiedział i uśmiechnął się krzywo.
– Nad czym? – krzyknął ktoś z tyłu.
– Do diabła, nie wiem, Donnie. Może po prostu siedzą na dupie. Może zastanawiają się, jak by tu wywalić nas wszystkich z Biura. Wtedy nie byłoby już agentów i pewnie media nie mogłyby więcej donosić o kolejnych żenujących wpadkach. Jadę się przespać. Wam radzę zrobić to samo.
Zrobiliśmy tak, jak nam radził.
Wróciliśmy do oddziału o ósmej rano następnego dnia. Kilku agentów wyglądało na trochę wymiętych po wolnej nocy. Na wstępie okazało się, że dyrektor Burns jest na linii i ma nam coś przekazać. Wiedziałem dobrze, że dyrektor bardzo rzadko, jeśli w ogóle, kontaktuje się w ten sposób z podwładnymi. Czemu więc teraz? O co chodziło?
Zebrani spoglądali po sobie. Marszczyli czoła, unosili brwi. Nikt nie miał pojęcia, co kryje się za decyzją Burnsa. Poza mną. Wyczuwałem w nim nieustępliwość, niezadowolenie z obowiązujących dawniej metod działania, których nie mógł od razu zmienić. Zaczynał w Filadelfii jako krawężnik i wspiął się do fotela komisarza. Może potrafiłby usprawnić styl pracy Biura.
– Chcę wyjaśnić, co zdarzyło się wczoraj – powiedział przez głośnik konferencyjny. Wszyscy agenci słuchali go uważnie, ja również. – I chcę was także przeprosić. Wybuchł chwilowy spór kompetencyjny. Policja z Dallas, burmistrz, nawet gubernator Teksasu, wszyscy wzięli się za łby. Policja z Dallas zażądała wycofania naszych ludzi, ponieważ nie miała do nas pełnego zaufania. Przystałem na to żądanie, bo wolałem przekonać ich do naszych racji, niż wymóc zgodę na pozostanie na ich terenie. Nie chcieli zawalanki i nie byli przekonani, czy mamy właściwych ludzi do przeprowadzenia akcji. Rodzina Liptonów cieszy się dobrą reputacją w mieście. Sam Lipton ma spore koneksje. Niemniej jednak Dallas było zaskoczone, że wzięliśmy pod uwagę jego zastrzeżenia, i… ustąpiło. Nabrało zaufania do grupy, którą zgromadziliśmy. Będziemy kontynuować akcję przeciwko Lawrence’owi Liptonowi i wierzcie mi, zgarniemy drania. Potem zamierzamy zgarnąć Paszę Sorokina, Wilka. Nie zawracajcie sobie głowy starymi zawalankami. Po prostu wykonajcie zadanie w Dallas. Ufam wam bez zastrzeżeń.
Burns się rozłączył, ale na twarzy każdego agenta w sali pojawił się uśmiech. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Dyrektor powiedział coś, na co niektórzy czekali od lat; jego słowa o tym, że wierzy w ich umiejętności i że nie przejmuje się starymi błędami, podziałały bardzo kojąco. Wróciliśmy do gry: oczekiwano od nas, że zgarniemy Lawrence’a Liptona.
Chwilę potem zadzwoniła moja komórka. Usłyszałem samego Burnsa:
– Jak wypadłem? – spytał. W jego głosie był uśmiech. Mogłem sobie wyobrazić pewną siebie minę, uniesioną górną wargę. Dobrze wiedział, jak wypadł.
Odszedłem na bok i powiedziałem mu to, co chciał usłyszeć:
– Wypadł pan świetnie. Są naładowani i gotowi do akcji.
Odetchnął głośno.
– Alex, masz przypiec tego gnoja. Ludzie z Dallas usłyszeli ode mnie pieśń pochwalną na twoją cześć. Wiedzą, jaki jesteś dobry. Postaraj się, żeby Lawrence Lipton poczuł, że z nim bardzo krucho. Masz wolną rękę.
Nie mogłem się nie uśmiechnąć.
– Zobaczę, co się da zrobić.
– I, Alex, tobie mogę to powiedzieć… tylko nie zawal sprawy.
Читать дальше