Skinąłem głową, nie mogłem się jednak powstrzymać, by nie powiedzieć:
– Może powinnaś najpierw porozmawiać ze mną. Zmrużyła oczy, ale nie kontynuowała tematu. Po chwili stwierdziła:
– Jest coś jeszcze. Mieliśmy trochę szczęścia. Większość z nas pracowała tu przez całą noc. Skupiliśmy się na transferze pieniędzy dla Wilczego Gniazda. Wykorzystaliśmy nasze źródło informacji w świecie finansów. To Morgan Chase, nadzorujący międzynarodowe operacje banku. Udało mu się wykryć, że pieniądze wyszły z Kajmanów. Monitorowaliśmy każdy przelew z zagranicy do USA. Nasz konsultant, Robert Hatfield, powiedział, że wtedy zaczął się prawdziwy taniec. Polecenie przelewu szło od Nowego Jorku przez Boston, Detroit, Toronto, Chicago i kilka innych miast. Ale wiemy, gdzie wylądowały w końcu te pieniądze.
– Gdzie? – spytałem.
– W Dallas. Trafiły do Dallas. I znamy nazwisko odbiorcy przelewu. Mamy nadzieję, że to Wilk. W każdym razie wiemy, gdzie mieszka. Lecisz do Dallas.
Najwcześniejsze porwania, które udało się nam wyśledzić, nastąpiły w Teksasie. Teraz zastęp agentów i analityków jeszcze raz wziął je pod lupę. Każdy szczegół kolejnej sprawy był prześwietlany do dziesiątej strony, badany i analizowany w nieskończoność. Dane dotyczące miejsca zamieszkania i zatrudnienia podejrzanego tworzyły najbardziej imponujący zbiór, z jakim zetknąłem się dotychczas jako policjant. Chyba żaden miejski wydział policji, może z wyjątkiem służb Nowego Jorku i Los Angeles, nie byłby w stanie dokonać tak gigantycznego dzieła.
Biuro zgromadziło wszelkie dostępne informacje na temat człowieka, który otrzymał od nas pieniądze za pośrednictwem banku na Kajmanach. Lawrence Lipton mieszkał w High Oakland Park, zamożnej enklawie na północ od centrum Dallas. W High Oakland Park ulice biegły wzdłuż strumieni, pod koronami magnolii, dębów i hikory. Większość posesji była wymyślnie – i za niemałe pieniądze – zaprojektowana, a za dnia widziało się tam jedynie dostawców, niańki, sprzątaczki i ogrodników.
Ale zebrane przez nas informacje nie obciążały Liptona. Uczęszczał do prestiżowej szkoły Świętego Marka, a potem studiował na Uniwersytecie Teksaskim w Austin. Jego rodzina i rodzina jego żony pochodziły z Dallas i od dawna siedziały w nafcie, Lawrence jednak zwinął swoje dotychczasowe interesy i teraz był właścicielem winnicy w Teksasie, funduszu inwestycyjnego i dobrze prosperującej firmy informatycznej. Ta ostatnia działka zwróciła uwagę Monnie Donnelley, a także moją.
Lipton sprawiał wrażenie człowieka bez skazy i zmazy. Zasiadał w zarządach muzeum sztuki w Dallas, biblioteki publicznej, szpitala Baylor i był dziekanem Pierwszego Zjednoczonego Kościoła Metodystów.
Czy on może być Wilkiem?, zadawałem sobie pytanie. Nie, to wydawało się niemożliwe.
Drugiego dnia pobytu w Dallas wziąłem udział w porannej odprawie w biurze oddziału. Starszy agent Nielsen nadal kierował sprawą, ale wszyscy jasno zdawali sobie sprawę, że Ron Burns trzyma rękę na pulsie, siedząc w Waszyngtonie. Nikt z nas nie byłby zaskoczony, gdyby szef we własnej osobie pokazał się na odprawie.
O ósmej rano Roger Nielsen pojawił się w wypełnionej agentami sali. W dłoni miał podkładkę do notowania, a na niej materiały.
– Wczoraj w nocy nasi w Waszyngtonie nie zasypiali gruszek w popiele – zagaił.
Najwyraźniej ostre tempo pracy nie wprawiło go w podziw ani nie zaskoczyło. Takie zapewne były standardowe procedury operacyjne w sprawach, które znalazły się w centrum zainteresowania mediów.
– Chcę zapoznać was z ostatnimi informacjami na temat Lawrence’a Liptona. Najważniejsza brzmi: Lipton prawdopodobnie nie ma żadnych kontaktów z KGB ani z rosyjskimi organizacjami przestępczymi. Może jeszcze coś wypłynie, ale może potrafi świetnie zacierać ślady. W latach pięćdziesiątych jego ojciec przeniósł się z Kentucky do Teksasu szukać fortuny „na prerii”. Wygląda na to, że znalazł ją pod prerią, na polach naftowych zachodniego Teksasu.
Przerwał i rozejrzał się powoli po twarzach zebranych agentów.
– Wyszła jedna ciekawa sprawa – podjął po chwili. – Wśród należących do niego firm jest agencja Bezpieczna Okolica. To prywatna firma ochroniarska. Ostatnio Lawrence Lipton otoczył się uzbrojonymi ochroniarzami. Zastanawiam się dlaczego. Kto nie daje mu spokoju? My czy ktoś inny? A może boi się wielkiego złego Wilka?
Gdyby to nie było tak niewiarygodnie przerażające, byłoby niewiarygodnie zdumiewające. Lizzie Connolly wciąż była wśród żywych. Nie załamała się dzięki temu, że była gdzie indziej – wszędzie, tylko nie w tej koszmarnej garderobie z tym kompletnym szaleńcem, wpadającym tu dwa, trzy, czasem pięć razy dziennie.
Przeważnie uciekała w marzenia. Kiedyś, dawno temu, bardzo dawno temu, jak się jej wydawało, nazywała swoje córeczki Wesołą Jagódką, Cukrową Laleczką, tak właśnie. Ciągle śpiewały wesołe piosenki, zwłaszcza te z przygód Mary Poppins.
Miały pomysły dające pozytywną energię. Lizzie nazywała je „szczęśliwymi myślami”, i zawsze opowiadały je jedna drugiej. I oczywiście Brendanowi.
Co takiego jeszcze pamiętała? Co? Nic?
Przez ich dom przewinęło się tyle zwierząt, że w końcu zaczęły nadawać im numery.
Chester, czarny labrador, z ogonem puszystym jak u czau – czau, miał numer 16. Bez przerwy szczekał, dzień i noc, aż Lizzie pokazała mu, ale tylko pokazała, słowo honoru, butelkę tabasco. To był czarodziejski środek na Chestera. Zawsze się wtedy uspokajał.
Książę, numer 15, był krótkowłosym kotem tricolore. Lizzie wierzyła, że w poprzednim wcieleniu był starą Żydówką, która zawsze kwękała: „O, nie, nie, nie”.
Maximus Kiltimus nosił numer 11, Szczotka numer 31, a kotka Mała była numerem 35.
Lizzie Connolly miała tylko wspomnienia, ponieważ nie miała żadnej teraźniejszości. Żadnej.
Nie mogła być w tym domu grozy.
Musiała być gdzie indziej, byle gdzie, ale nie tu.
Nie tu!
Nie tu!
Nie tu!
Bo teraz on był w niej w środku.
Wilk był w niej w prawdziwym świecie, stękając i prąc jak zwierzę, niewolił ją i gwałcił przez długie minuty, ciągnące się jak godziny.
Ale to Lizzie śmiała się ostatnia.
Nie było jej tu.
Była gdzie indziej. We wspomnieniach.
A potem w końcu poszedł sobie, ten groźny, okrutny Wilk. Potwór! Bestia! Pozwolił jej się umyć, skorzystać z toalety, dał jeść i teraz sobie poszedł. Boże, to szczyt arogancji tak ją niewolić!
Kiedy mnie zabije?, zastanawiała się. Ja zwariuję! Zwariuję! Zwariuję!
Wytężała zalane łzami oczy, próbując coś dojrzeć w kompletnej ciemności. Znów ją związał i zakneblował. Ale to natchnęło ją jakąś dziwną otuchą. To oznaczało, że wciąż jej pragnie, prawda?
Dobry Boże, żyję, bo ta potworna bestia wciąż mnie pożąda, powtarzała w myślach. Błagam, pomóż mi, dobry Boże. Błagam, błagam, pomóż mi.
Myślała o swoich ukochanych córkach, a potem oddała się rozmyślaniom o ucieczce. Wiedziała, że to czysta fantazja, bo mogła uciec tylko w marzeniach.
Poznała garderobę jak własną kieszeń, ciemność w niczym jej nie przeszkadzała. Jakby widziała wszystko, jakby potrafiła widzieć w ciemności. Najbardziej była świadoma swojego ciała i swojej uwięzionej duszy.
Macała rękami najdalej, jak się dało. W garderobie były ubrania, męskie, jego ubrania. Najbliżej wisiało coś w rodzaju sportowej marynarki z okrągłymi gładkimi guzikami. Może klubówka? Bez podszewki, co utwierdziło ją w przekonaniu, że jest to miasto w ciepłej strefie klimatycznej.
Читать дальше