Jeszcze nie umilkł huk wystrzału, a trzech mężczyzn rzuciło się do ucieczki. Dwaj popędzili w kierunku Park Drive, a atletyczny blondyn, który strzelił do Gautiera, pognał sprintem w Boylston Street.
Był wielkim facetem, ale poruszał się z niezwykłą prędkością. Przypomniałem sobie słowa Monnie Donnelley. Mówiła, że rosyjska mafia czasem rekrutowała znanych rosyjskich lekkoatletów, nawet byłych olimpijczyków. Czy blondyn to były sportowiec?, zadawałem sobie pytanie. Poruszał się, jakby nim był. Wymiana zdań, strzał i pozostałe okoliczności zdarzenia uświadomiły mi, że wiemy bardzo niewiele o rosyjskich gangsterach. Jakie są ich metody działania? Jak myślą?
Pobiegłem za nim, nadmiar adrenaliny rozszedł mi się po ciele jak wybuchające paliwo rakietowe. Nadal nie mogłem uwierzyć w to, co się wydarzyło. Można było uniknąć nieszczęścia. A teraz Gautier prawdopodobnie nie żył, prawie na pewno nie żył.
– Brać ich żywcem! – krzyknąłem, biegnąc. Powinno to być oczywiste, ale inni agenci z pewnością mieli przed oczami padającego kolegę. Nie wiedziałem, ile akcji, ile starć widzieli do tej pory. A nam bardzo zależało na przesłuchaniu kidnaperów.
Dostałem zadyszki. Może przydałoby mi się więcej zaprawy fizycznej w Quantico, może ostatnio spędzałem za dużo czasu przy biurku.
Goniłem jasnowłosego mordercę przez zadrzewioną dzielnicę willową. Po chwili drzewa zaczęły się przerzedzać i w oddali zamigotały wieżowce Prudential Center i Hancock. Obejrzałem się. Za mną była trójka agentów, w tym Peggy Katz, która wyciągnęła broń.
Uciekinier zbliżał się do Hynes Convention Center. Miał na karku czterech agentów FBI. Zmniejszałem dystans, ale w niewystarczającym stopniu. Zadawałem sobie pytanie, czy wreszcie uśmiechnęło się do nas szczęście.
Czy ten mężczyzna przede mną to Wilk?, zastanawiałem się. Został przyłapany na gorącym uczynku, zgadza się? W takim razie będziemy mogli oskarżyć go o morderstwo.
Ale jeszcze go nie złapaliśmy i wciąż miał zapas energii. Jak średniodystansowiec.
– Zatrzymać się! Będziemy strzelać! – krzyknął jeden z agentów za mną. Ale jasnowłosy Rosjanin się nie zatrzymał. Ślizgając się, skręcił ostro w boczną ulicę. Była węższa i ciemniejsza niż Boylston. Jednokierunkowa. Zastanawiałem się, czy wcześniej przeanalizował drogę ucieczki. Prawdopodobnie nie.
To było niesłychane: nawet się nie zawahał, strzelając do Gautiera. „Nie blefuję”, powiedział. Kogo stać na takie nonszalanckie morderstwo? Na oczach tylu agentów FBI?
Może to Wilk?, pomyślałem. Podobno jest nieustraszony i bezwzględny, pewnie nawet szalony. A może to jeden z jego przybocznych? Ci rosyjscy gangsterzy okazali się nieprzewidywalni.
Słyszałem głośny stukot butów, uderzających o nawierzchnię kilkadziesiąt jardów przede mną. Zbliżyłem się trochę do Rosjanina, łapałem drugi oddech.
Nagle odwrócił się błyskawicznie i… strzelił do mnie!
Rzuciłem się na ziemię, ale zaraz się zerwałem, kontynuując pościg. Zobaczyłem wyraźnie jego twarz – szeroką, płaską, ciemne oczy. Mógł mieć jakieś trzydzieści pięć do czterdziestu pięciu lat.
Znów się odwrócił, stanął na szeroko rozstawionych nogach i strzelił.
Kucnąłem za parkującym samochodem. Usłyszałem krzyk. Odwróciłem się i zobaczyłem, że jeden z agentów pada. Mężczyzna. Doyle Rogers. Blondyn odwrócił się i znów pobiegł. Ale już wiedziałem, że go dopadnę. Co potem? Był gotów umrzeć.
Za moimi plecami huknął strzał. Blondyn upadł jak długi na twarz. Widziałem to wyraźnie, ale trudno mi było uwierzyć własnym oczom.
Już się nie poruszył. Zastrzelił go któryś z agentów biegnących za mną. Odwróciłem się i zobaczyłem, że Peggy Katz nadal klęczy w pozycji strzeleckiej.
Sprawdziłem, co z Rogersem i okazało się, że agent jest tylko ranny w bark. Poza tym czuł się dobrze. Wróciłem do Fens. Znalazłszy się tam, dowiedziałem się, że Paul Gautier żyje. Ale dwaj pozostali kidnaperzy uciekli. Dopadli auta na Park Drive i nasi agenci ich zgubili. Złe wieści, najgorsze.
Cała nasza operacja zawaliła się i zostaliśmy z pustymi rękami.
Chyba nigdy przez wszystkie lata pracy w policji waszyngtońskiej, a może w ogóle w policji, nie byłem równie przygnębiony po zakończeniu akcji. Jeśli wcześniej miałem jeszcze jakieś złudzenia, to teraz prysły. Popełniłem błąd, przechodząc do FBI. Metody działania federalnych były zupełnie inne niż te, do których przywykłem. Kurczowo trzymali się podręczników, instrukcji, po czym nagle robili wszystko na opak! Mieli cały arsenał środków i gigantyczny zasób informacji, ale podczas działań operacyjnych często wyłaziła z nich amatorszczyzna. Byli wśród nich świetni pracownicy i istne ofiary losu.
Po strzelaninie w Bostonie pojechałem do oddziału. Wszyscy zebrani funkcjonariusze byli w stanie głębokiego szoku. Nie mogłem ich winić. Zrobiło się jedno wielkie bagno. Jedno z najgorszych, w jakie wdepnąłem. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że o naszej klęsce zadecydowały w dużym stopniu decyzje starszego agenta Nielsena, nie miało to jednak teraz znaczenia. Klęska operacji była klęską nas wszystkich. Dwaj agenci, którzy postawili na szalę swoje życie, zostali ranni; jeden był o krok od śmierci. Może niesłusznie, ale czułem się częściowo odpowiedzialny za to, co się wydarzyło. Mówiłem Nielsenowi, że musimy jak najszybciej iść z pomocą Paulowi Gautierowi, ale mnie nie posłuchał.
Na nieszczęście mężczyzna, którego ścigałem, zmarł. Pocisk Katz trafił go w kark i wylatując, wyszarpnął gardło. Kidnaper zapewne umarł na miejscu. W jego portfelu było sześćset dolarów i nic poza tym. Miał tatuaże na plecach i ramionach. Węża, smoka i czarnego niedźwiedzia, napisy cyrylicą, których dotychczas nikt nie odszyfrował. Więzienne pamiątki. Zakładaliśmy, że był Rosjaninem. Ale nie mieliśmy nazwiska, dokumentu tożsamości, żadnych dalszych śladów.
Trupowi zrobiono zdjęcie, pobrano odciski palców i wysłano jedno i drugie do Waszyngtonu. Tam miano porównać je z danymi, więc my w Bostonie mieliśmy niewiele do roboty, póki czegoś się nie dowiemy. Po kilku godzinach odnaleziono forda explorera, którym posłużyli się dwaj zbiegli porywacze. Stał na parkingu za sklepem w Arlington, w Massachusetts. Z tego samego parkingu znikł inny samochód. Ale pewnie został już zamieniony na kolejny.
Klęska na całej linii, kołatało mi się w głowie. Gorzej być nie mogło.
Siedziałem sam w sali konferencyjnej, kryjąc twarz w dłoniach, kiedy wszedł jeden z miejscowych agentów. Wycelował we mnie oskarżycielsko palec.
– Gabinet dyrektora Burnsa na linii.
Dostałem rozkaz powrotu do Waszyngtonu. Po prostu i zwyczajnie. Burns nie chciał żadnych wyjaśnień, nie przedstawił żadnych zarzutów na temat tego, co się wydarzyło w Bostonie. Widocznie chodziło o to, żebym nie znał opinii Biura ani samego dyrektora. Nie powiem, żeby taki sposób traktowania ludzi budził moje uznanie.
O szóstej rano zjawiłem się w apartamentach SIOC. Nie spałem w nocy. Wszyscy wokół mieli pełne ręce roboty i byłem zadowolony, że nikt nie ma czasu rozmawiać o postrzeleniu dwóch agentów w Bostonie.
Kilka minut po moim przyjściu pokazała się Stacy Pollack. Wyglądała na podobnie wypompowaną jak ja, ale położyła mi rękę na ramieniu i oświadczyła:
– Wszyscy wiemy, że ostrzegałeś przed niebezpieczeństwem grożącym Gautierowi i chciałeś przyspieszyć początek akcji. Rozmawiałam z Nielsenem. Potwierdził, że to była jego decyzja.
Читать дальше