– Racja. A o co chodzi z Harveyem Broadusem i tą pielęgniarką… Pepper Gray?
– Rzucił dla niej swoją żonę Celine, ale słyszałam, że niedawno do niej wrócił.
Przyjrzałam się jej uważnie, zastanawiając się, czy odpowie na pytanie, które właśnie przyszło mi do głowy.
– Czy to ty zadzwoniłaś ze skargą do Medicare?
– Nie.
– A kto?
– Nie jestem pewna, ale podejrzewam, że to ona.
– Pepper?
– Tak.
– To Pepper sypnęła całą sprawę?
– Zastanów się chwilę. Kiedy Harvey w końcu ją rzucił, mogła chcieć się zemścić. Zauważyłam, że jej nazwisko lub inicjały pojawiają się najczęściej na rachunkach za kwestionowane zakupy sprzętu lub usługi. Siedziała do tej pory cicho, ale dlaczego miałaby go kryć nadal, teraz, kiedy zdecydował się wrócić do żony?
– Chyba znowu coś ich łączy.
– Naprawdę? To dziwne. Wyobraź sobie, w jakiej sytuacji znajdzie się Pepper, gdy Harvey odkryje, co zrobiła… – Urwała i zamyśliła się. Na jej ustach błąkał się ledwo widoczny uśmiech.
Po drodze do domu wpadłam do biura, żeby zabrać zapas karteczek do notowania. Miałam dwie paczki w szufladzie i chciałam na nie przenieść informacje, które zapisałam na gorąco w notatniku. Jechałam Dave Levine Street aż do Capillo, gdzie skręciłam w lewo. Mijając Passing State Street, zauważyłam, że zalane deszczem centrum Santa Teresa jest zupełnie wyludnione. Było już po szóstej i większość sklepów zamknięto. Wystawy były co prawda oświetlone, ale w środku panował mrok, rozjaśniany jedynie pojedynczymi żarówkami, które miały odstraszyć potencjalnych włamywaczy. Skręciłam w podjazd prowadzący do budynku Lonniego i zaparkowałam samochód.
Wysiadłam i zamknęłam drzwiczki. Nad ścianą budynku widziałam światła w oknach po drugiej stronie muru. Nie mogłam się oprzeć pokusie spojrzenia w okna biura, które wynajęłam zaledwie przed tygodniem. Parking był pusty; nie widać było ani furgonetki Tommy’ego, ani jego niskiego, czerwonego porsche. Górne żaluzje po prawej stronie były podniesione, lecz te na dole zasunięto. Nagle dostrzegłam przesuwający się na tle jasnego okna cień. Może Richard pokazywał biuro kolejnemu klientowi.
Odwróciłam się, wiedząc, że skończyłam z tym już na dobre. Klamka zapadła i nie było sensu dłużej tego roztrząsać. Pojawienie się Mariah Talbot uznałam za szczęśliwe zrządzenie losu. W innym bowiem wypadku wynajęłabym biuro od ludzi, który byli zdolni do popełnienia morderstwa z zimną krwią. Weszłam powoli po schodach na trzecie piętro. W kancelarii nie było nikogo, ale wszędzie paliło się światło. Przeszłam korytarzem i otworzyłam drzwi mojego pokoju.
Podeszłam do biurka, otworzyłam szufladę i wyjęłam dwie paczuszki kartek, wciąż opakowane w folię. Otworzyłam jedną z nich i zaczęłam notować. Przez następną godzinę, pochłonięta pracą, czułam się całkowicie bezpieczna. O 19:15 spięłam zapisane karteczki gumką i wsunęłam je do torby razem z plikiem zapasowych.
Zamknęłam biuro i ruszyłam w stronę schodów. Na pierwszym zakręcie wyjrzałam na zewnątrz przez niewielkie okienko. Z drugiego piętra widziałam wyraźnie tył budynku należącego do braci Hevener. Drzwi stały teraz otworem. W biurze po prawej stronie (które nadal uważałam za swoje), rozsunięto żaluzje. W środku paliło się światło, ale pokój sprawiał wrażenie opuszczonego. Coś było nie tak, ale nie wiedziałam do końca co. Może ktoś wyszedł na chwilę, pozostawiając dla wygody otwarte drzwi. Zaintrygowało mnie to, ale mimo wszystko nie zamierzałam tam węszyć.
Zeszłam na dół i wsiadłam do samochodu. Po drodze do domu wstąpiłam do supermarketu. Kupiłam papier toaletowy, wino, mleko, chleb, jajka, chusteczki higieniczne i cały zapas mrożonych dań. W pobliżu mojego domu nie było miejsca do parkowania, więc musiałam zostawić samochód dość daleko. Byłam wściekła, bo z torbą i masą zakupów miałam do przejścia spory kawałek. Kiedy szłam przez podwórko, nagle z ciemności po prawej stronie wyłoniła się jakaś postać. Odskoczyłam o kilkanaście centymetrów, z trudem tłumiąc okrzyk strachu. Jedna z toreb z zakupami wypadła mi z rąk, drugą przyciskałam mocno do siebie. Przede mną stał Tommy Hevener z rękami wsuniętymi w kieszenie płaszcza przeciwdeszczowego.
– Cześć.
– Cholera jasna! Jak możesz? Co ty tutaj robisz?
– Porozmawiajmy.
– Nie chcę z tobą rozmawiać. Odsuń się. – Schyliłam się, żeby podnieść klucze. Jedna torba była rozdarta, więc szybko zaczęłam wrzucać zakupy do drugiej. Połowa jajek oczywiście się rozbiła, a wciśnięty w pośpiechu do torby chleb spłaszczył się na dobre. Nie miałam pojęcia, jak dojdę do mieszkania, ciągnąc ze sobą część nieuszkodzonych jeszcze zakupów.
– Tylko spokojnie – mruknęłam pod nosem. Znalazłam klucze i podeszłam do drzwi, świadoma, że Tommy stoi mi na drodze. Wyciągnął rękę i oparł dłoń o drzwi, przyciskając mnie do nich swoim potężnym ciałem.
Odwróciłam głowę, próbując uniknąć wszelkiego kontaktu.
– Odsuń się ode mnie – rzuciłam ostro. Pomyślałam o schowanej w torbie broni.
– Nie odejdę, dopóki mi nie powiesz, co jest grane.
– Jeśli się nie odsuniesz, zacznę krzyczeć.
– Nie zaczniesz – mruknął.
– HENRY!
– Ciiii!
– HENRY!
U Henry’ego zapaliło się światło. W drzwiach dostrzegłam jego twarz.
– RATUNKU!
– Suka – rzucił Tommy.
Henry wyszedł na podwórko z kijem baseballowym w dłoni. Tommy spojrzał na niego, odwrócił się i odszedł demonstracyjnie wolnym krokiem, pełen pogardy dla nas obojga. Henry przeszedł szybko przez podwórko. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby był aż tak wściekły. Na chodniku słyszałam oddalający się stukot butów Tommy’ego.
– Co się stało? Dzwonić na policję?
– Nie. Kiedy tu przyjadą, jego już nie będzie.
– Zrobił ci krzywdę?
– Nie, ale przestraszył mnie na śmierć.
– Powinnaś to zgłosić na policję. Będą mieli to w aktach, jeśli on jeszcze raz tu się pojawi.
– W poniedziałek porozmawiam z Jonahem.
– Sama rozmowa nie wystarczy. Ten facet jest niebezpieczny. Musisz załatwić sobie nakaz sądowy, żeby trzymał się z dala od ciebie.
– Nie sądzę, żeby wiele to pomogło. Naprawdę, nic mi nie jest. Pomożesz mi wnieść to do środka?
– Jasne. Otwórz tylko drzwi.
Niedziela była posępna i zalana deszczem. Cały dzień spędziłam, leżąc wyciągnięta na kanapie. Ubrana w ciepły dres przeczytałam od deski do deski całą powieść i zaraz zabrałam się do następnej. Miałam w zapasie jeszcze dwie, więc przyszłość malowała się w różowych barwach.
O piątej po południu zadzwonił telefon. Wysłuchałam sekretarki, by się zorientować kto dzwoni, zanim podniosę słuchawkę. Fiona. Poczułam tak wielką ulgę, że niemal zapałałam do niej sympatią.
– Przepraszam, że nie miałam okazji porozmawiać z panią wczoraj po nabożeństwie. Blanche urodziła wczoraj po południu.
– Naprawdę? Serdeczne gratulacje. Co tym razem?
– Dziewczynka. Waży trzy i pół kilo. Nazwali ją Chloe. Poród zaczął się już w kaplicy. Po nabożeństwie Blanche i Andrew pojechali prosto do szpitala. Nie było nawet czasu, żeby zainstalować ją na sali porodowej. Urodziła na wózku na korytarzu.
– Rzeczywiście mieli mało czasu. Jak się czuje Blanche?
– Dobrze. Dziecko musi jeszcze zostać parę dni w szpitalu z powodu żółtaczki, ale poza tym wszystko jest w porządku. Dzisiaj odbieramy Blanche. Powiedziałam jej, że zajmę się jutro dziećmi, żeby mogła dojść do siebie. Chciałabym, żeby wreszcie podwiązała sobie jajowody i skończyła z tym raz na zawsze. Nie może stale wyrzucać z siebie dzieci. To śmieszne.
Читать дальше