– Dzięki. Skończę się pakować i zmykam. Potrzebujesz jeszcze czegoś?
Odwróciłam się na chwilę, gdy się naradzali. Usłyszałam, że prowadzą remont jeszcze w innym budynku i Tommy ma tam zacząć pracę w przyszłym tygodniu. W obecności brata zmienił się zupełnie, znikło na dobre przekomarzanie się i niefrasobliwość. Po zakończeniu rozmowy wziął wiaderko ze ścinkami i wyniósł je na zewnątrz, zmierzając do dużego pojemnika na parkingu.
– I co pani o tym myśli? – spytał Richard, odwracając się w moją stronę. – Chce pani wypełnić kwestionariusz?
Jego akcent i sposób bycia o wiele mniej pachniał Teksasem. W konsekwencji wydawał się dużo starszy i bardziej solidny od brata.
– Oczywiście – odparłam, próbując nie przyjmować błagalnego tonu.
Podał mi podkładkę i długopis.
– Płacimy za wodę i wywóz śmieci. Pani za prąd i telefon. Za ogrzewanie płacimy ratami, a wysokość opłat uzależniona jest od pogody. Mamy tu tylko jednego lokatora, księgowego z własną firmą.
– Nie mogę uwierzyć, że nikt jeszcze nie wynajął tego biura.
– Dopiero co zamieściliśmy ogłoszenie. Mieliśmy już sporo telefonów. Po pani jeszcze trzy. Dziś wieczorem jestem umówiony z jednym facetem.
Czułam, jak mój niepokój alarmująco rośnie. Oparłam się o parapet i zaczęłam wypełniać druczek. Kwestionariusze są strasznie nużące; wymagają wpisania wielu informacji, które naprawdę nikogo nie powinny obchodzić. Podałam mój numer ubezpieczenia, numer prawa jazdy, zakreśliłam słowo „rozwiedziona” w części poświęconej stanowi cywilnemu. Poprzednie adresy, jak długo tam mieszkałam, powód przeprowadzki. Wymieniłam osoby, u których można zasięgnąć informacji na mój temat, i podałam adres banku. Kilka informacji zmyśliłam. Postawiłam kreskę w miejscu przeznaczonym na numer karty kredytowej i stan konta. Kiedy skończyłam, Tommy’ego już nie było. Usłyszałam na podjeździe jego furgonetkę, po czym zapadła cisza. Podałam Richardowi podkładkę i obserwowałam go uważnie, gdy przeglądał kwestionariusz.
– Jeśli chce pan zastaw, mogę go panu dziś wypłacić.
– Nie ma takiej potrzeby. Zadzwonię pod podane przez panią numery i skontaktuję się z bankiem, czy nie ma tam pani problemów. W poniedziałek ma się tu zjawić jeszcze parę osób.
– Czy wie pan już, kiedy zapadnie decyzja?
– W połowie tygodnia. Proszę sprawdzić, czy podała pani numer kontaktowy na wypadek, gdybym miał jakieś wątpliwości.
Wskazałam mu odpowiednią rubrykę kwestionariusza.
– To mój telefon domowy, a to do biura. Oba mają automatyczne sekretarki.
– Czy to pani obecny adres służbowy?
– Tak. Wynajmuję biuro w kancelarii prawniczej należącej do Lonniego Kingmana. Zarówno on, jak i mój gospodarz potwierdzą, że reguluję wszystkie opłaty na czas.
– Brzmi zachęcająco. Zadzwonię, jeśli zajdzie taka potrzeba. Jeśli nie, skontaktuję się z panią po przejrzeniu wszystkich kwestionariuszy.
– Świetnie. Jeśli pan chce, mogę zapłacić za sześć miesięcy z góry – czułam, że zaczynam być śmieszna. Idiotka, płaszczyłam się przed nim jak jakaś życiowa niedojda.
– Naprawdę? – Patrzył na mnie ciemnymi oczami. – Tysiąc pięćset dolarów, plus sto siedemdziesiąt pięć za sprzątanie – powiedział, jakby chciał się upewnić, że wiem, na co się tak głupio porywam.
Pomyślałam o czeku na tysiąc pięćset dolarów wystawionym przez Fionę.
– Oczywiście, bez problemu. Mogę wypłacić panu tę sumę od ręki.
– Wezmę to pod uwagę – odparł.
W sobotę automatycznie otworzyłam oczy o 5:59. Spojrzałam w świetlik zalany kroplami deszczu. Całą kopułkę z pleksiglasu pokrywały małe perełki światła. Bryza wpadająca przez okno sypialni niosła ze sobą woń mokrych liści, wilgotnych chodników i ociekających wodą eukaliptusów rosnących na ulicy za domem. Szczerze mówiąc, zapach eukaliptusów praktycznie niczym się nie różni od zapachu aerozolu przeciw kociemu smrodkowi, ale nie chciałam o tym myśleć. Wsunęłam poduszkę pod głowę, szczęśliwa, że nie muszę wyczołgiwać się z łóżka i biegać. Traktuję treningi bardzo poważnie, ale nie ma nic rozkoszniejszego niż dłuższe poleżenie w łóżku. Skuliłam się pod kołdrą, ignorując świat zewnętrzny aż do 8:30. O tej porze doszłam do wniosku, że być może warto wyjrzeć spod kołdry i zaczerpnąć trochę powietrza.
Wzięłam prysznic, ubrałam się, zaparzyłam dzbanek kawy i zjadłam miskę płatków z mlekiem. Przy jedzeniu przeczytałam poranną gazetę. Po śniadaniu zmieniłam pościel, włączyłam pralkę i trochę ogarnęłam mieszkanie. Gdy byłam dzieckiem, ciocia Gin zawsze wymagała, żebym w soboty – jeszcze zanim zacznę się bawić – sprzątała swój pokoik. Jako że mieszkałyśmy w przyczepie kempingowej, nie miałam zbyt wiele pracy, ale nawyk pozostał. Pościerałam kurze, odkurzyłam podłogę, wyczyściłam toalety. Te wykonywane automatycznie czynności pozwoliły mi myśleć o zupełnie innych sprawach. I tak na zmianę ustawiałam w wyobraźni meble w moim nowym biurze i zastanawiałam się, z kim powinnam teraz porozmawiać o zniknięciu doktora Purcella. Zaliczka Fiony spoczywała bezpiecznie na moim koncie, poczułam się więc zobowiązana trochę podczas weekendu popracować. Po zaledwie jednym dniu poświęconym tej sprawie oparłam się pokusie wyciągania pochopnych wniosków, ale gdybym była zmuszona na coś postawić, to na pewno zaryzykowałabym sporą sumę na to, że Purcell nie żyje. Po wszystkim, co udało mi się do tej pory ustalić, jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, że odszedłby bez słowa od żony i synka. To nie tłumaczyło oczywiście zaginięcia paszportu i trzydziestu tysięcy dolarów, ale zarówno dokument, jak i pieniądze mogły się po jakimś czasie objawić. Na tym etapie nie było powodu do przypuszczeń, że obie te sprawy są ze sobą jakoś powiązane.
O jedenastej zaczęłam szukać w książce telefonicznej stron z numerami domów opieki. Było ich blisko dwadzieścia. Wiele z nich zamieściło duże reklamy, w których wyliczano rozmaite udogodnienia.
Kompleksowa opieka zdrowotna i rehabilitacyjna… duże pokoje w spokojnej okolicy… eleganckie wnętrza… piękny nowy budynek z dużym dziedzińcem i ogrodem.
Przy niektórych wydrukowano małe mapki, na których strzałkami zaznaczono lokalizację budynku, jakby znacznie lepiej było żegnać się z życiem w jednej z elegantszych dzielnic Santa Teresa. Większość domów nosiła wymyślne nazwy, całkowicie odbiegające od rzeczywistości: Cedar Greek Estates, Green Briar Villa, Horizon View, Rolling Hills, The Garden. Oczywiście nie sposób było sobie wyobrazić, by w takim otoczeniu ktoś mógł czuć się samotny, odrzucony, chory i zniedołężniały.
Pacific Meadows – dom, którym kierował Dow Purcell – szczycił się dwudziestoczterogodzinną opieką dyplomowanych pielęgniarek, kaplicą i usługami świadczonymi przez pastora, które bez wątpienia kiedyś musiały okazać się przydatne. Dom posiadał również certyfikat Medicare i Medicaid *, co dawało mu sporą przewagę nad prywatnymi konkurentami. Postanowiłam złożyć tam wizytę. Podczas weekendu na pewno nie będzie pełnej obsady personelu, co w mojej sytuacji było oczywiście okolicznością bardzo sprzyjającą. Może wszystkie zarozumiałe i nadęte pielęgniarki tak jak ja przed chwilą robią w domu pranie.
Wsunęłam do torebki nowy notes z wyrywanymi kartkami i włożyłam buty. Znalazłam żółtą pelerynę i parasol i zamknąwszy drzwi, ruszyłam przez podwórko, omijając kałuże. Kiedy wsiadłam do zaparkowanego przy krawężniku samochodu, zadrżałam z zimna. Po porannej mżawce rozpadało się na dobre i deszcz bębnił teraz o dach niczym spadające z nieba gwoździe. Przekręciłam kluczyk w stacyjce i pochyliłam się nad kierownicą, ruszając wolno z miejsca, otoczona falą wody rozpryskiwanej przez przednie wycieraczki.
Читать дальше