– Okazałaś się dla Baedera doskonałym nabytkiem.
– Inni też. Baeder niczego nie daje za darmo.
– A przedtem?
Trochę się pocił. Rozmowa przychodziła mu z trudem. Podobało mu się jednak, że może patrzeć na dziewczynę. Miała ładne nogi. Goląc je, zacięła się w kostkę. Wzdłuż ramion czuł jakby ciężar jej dziwnie bezwładnych nóg.
– Jeszcze do niedawna szkoliłam ociemniałych w Instytucie Reikera w Denver, przez całe dziesięć lat po ukończeniu szkoły. To moja pierwsza praca na zewnątrz.
– Na zewnątrz czego?
– No, w szerokim świecie. W Instytucie czułam się jak odcięta na wyspie. Uczyliśmy naszych podopiecznych, jak żyć w świecie ludzi widzących, chociaż sami żyliśmy poza nim. Za dużo czasu przegadaliśmy we własnym gronie. Pomyślałam więc, że wyjadę i pokręcę się trochę po świecie. Właściwie to chciałam się zająć leczeniem dzieci z wadami mowy i słuchu. I chyba jeszcze kiedyś do tego wrócę. – Wysączyła kieliszek do dna. – Ej, mam tu jeszcze trochę tych małych pulpetów z krabów pani Paul. Są całkiem niezłe. Nie powinnam podawać najpierw deseru. Zjesz?
– Uhm.
– Gotujesz?
– Ehem.
Na jej czole pojawiła się drobniutka zmarszczka. Weszła do kuchni.
– A może kawy?
– Aha.
Rzuciła kilka banałów o cenach artykułów spożywczych, ale nie usłyszała odpowiedzi. Wróciła do bawialni i przysiadła na kanapie, wspierając łokcie na kolanach.
– Porozmawiajmy o jednej rzeczy, żebyśmy mieli to w końcu z głowy. Dobra?
Cisza.
– Nic nie powiedziałeś. Nic a nic, odkąd wspomniałam o leczeniu wad wymowy. – Jej głos brzmiał łagodnie, ale stanowczo. Nie było w nim ani śladu współczucia. – Świetnie cię rozumiem, bo mówisz bardzo dobrze, no a ja potrafię słuchać. Ludzie często nie zwracają uwagi na to, co się mówi. Przez cały czas dopytują: „Jak? Jak? że co?". Jeśli nie chcesz rozmawiać, to nie ma sprawy. Ale ja mam nadzieję, że sobie pogadamy. Przecież umiesz mówić, a mnie interesuje to, co masz do powiedzenia.
– Acha. No dobrze – mruknął cicho Dolarhyde. Rzecz jasna, to małe przemówienie było dla niej bardzo ważne. Czyżby zapraszała go do klubu dwóch kategorii, wraz z sobą i chińskim paralitykiem? Zastanawiał się, co może być tą jego drugą kategorią.
Jej następne pytanie zabrzmiało dla niego wprost niewiarygodnie.
– Czy mogę dotknąć twojej twarzy? Chcę wiedzieć, czy się uśmiechasz, czy może marszczysz czoło. – Uśmiechną się jakby z przymusem. – Chciałabym po prostu mieć jakąś wskazówkę, czy mówić dalej, czy najzwyczajniej powinnam się zamknąć.
Uniosła dłoń i czekała.
Jak by sobie radziła, gdybym jej odgryzł palce, pomyślał Dolarhyde. Mógłby to zrobić bez trudu nawet tymi zębami, które zakładał wychodząc na ulicę. Gdyby tak zaparł się stopami o podłogę i chwycił ją oburącz za przegub, z pewnością nie zdołałaby cofnąć ręki. Chrup, chrup, chrup chrup; kciuk może by jej zostawił. Do odmierzania ciasta.
Ujął jej nadgarstek kciukiem i palcem wskazującym i odwrócił jej kształtną, choć zniszczoną dłoń do światła. Widniało na niej sporo blizn, a także kilka świeżych skaleczeń i otarć. Gładka blizna na grzbiecie dłoni mogła być śladem po oparzeniu.
Zbyt blisko domu. Zbyt wcześnie, jak na jego przeistoczenie. I gdyby jej zabrakło, nie miałby na kogo patrzeć. Jeżeli poprosiła o coś tak niewiarygodnego, zapewne nie wiedziała nic o jego sprawach osobistych. Z pewnością unikała plotek.
– Musisz mi uwierzyć na słowo, że właśnie się uśmiecham – powiedział. Tym razem z „s" poszło mu całkiem łatwo. Bo naprawdę w pewnym sensie uśmiechał się teraz, odsłaniając swe ładne zęby, których używał wychodząc z domu.
Przesunął jej nadgarstek nad kolana i puścił. Dłoń dziewczyny opadła jej na udo i zwarła się nieco; palce sunęły po tkaninie niczym jakieś przedziwne, odwrócone narządy wzroku.
– Coś mi się zdaje, że kawa już gotowa – stwierdziła.
– Pójdę już. – Musiał iść. Do domu, by tam znaleźć ulgę.
Skinęła głową.
– Jeżeli cię obraziłam, to wiedz, że nie miałam takiego zamiaru.
– Wiem.
Pozostała na kanapie, nasłuchując, czy zamek w drzwiach zatrzaśnie się po jego wyjściu.
Przyrządziła sobie jeszcze jeden dżin z tonikiem. Nastawiła płytę Segovii i skuliła się na kanapie. Dolarhyde pozostawił w poduszce ciepłe zagłębienie. Ślady jego obecności wciąż jeszcze wisiały w powietrzu. Zapach pasty do butów, nowego skórzanego paska, dobrej wody po goleniu.
Jakiż to niebywale skryty człowiek. W pracy słyszała na jego temat ledwie kilka uwag. Dandridge rzucił kiedyś do jednego ze swych pochlebców: „ten skurwysyn Dolarhyde”.
Skrytość była dla Reby niezwykle ważna. W dzieciństwie, kiedy uczyła się radzić sobie po utracie wzroku, była zupełnie pozbawiona poczucia intymności.
Teraz wśród ludzi nigdy nie była pewna, czy nie jest obserwowana. Dlatego też poczucie prywatności Francisa Dolarhydea bardzo do niej przemawiało. Nie miała dla niego ani krzty współczucia i właśnie to było dobre.
Dżin także był dobry.
Nagle Segovia zabrzmiał jakoś dziwnie. Nastawiła więc płytę ze śpiewem wielorybów.
Trzy trudne miesiące spędzone w zupełnie nowym mieście. Trzeba będzie stawić czoło zimie, nauczyć się szukania krawężników pod śniegiem. Reba McClane, długonoga i dzielna, potępiała litowanie się nad samym sobą. Odrzucała tego typu litość. Była świadoma ogromu gniewu, jakże typowego dla kalek, który krył się w jej duszy, i choć nie potrafiła się go pozbyć, to przekształciła go w pozytywną siłę napędową dążenia do niezależności, utwierdzając się w przekonaniu, że z każdego dnia musi wyciskać, ile się tylko da.
Na swój sposób była twarda. Wiedziała, że wiara w jakąkolwiek naturalną sprawiedliwość jest tylko lampką zapaloną w nocy dla bojących się mroku dzieci. I że cokolwiek by robiła, skończy tak samo, jak inni: leżąc płasko na wznak, z rurką podłączoną do nosa, i zastanawiając się: „czy to już koniec?" Wiedziała, że już nigdy nie ujrzy światła, ale może mieć inne rzeczy. Takie, które przynoszą radość. Czerpała więc satysfakcję z niesienia pomocy swoim uczniom, tym silniejszą, że zdawała sobie sprawę, iż nie czeka jej za to ani kara, ani nagroda.
Nawiązując przyjaźnie wystrzegała się ludzi, którzy podsycają przeróżne formy zależności, by czerpać z nich swą siłę. Kilkakrotnie zaangażowała się w związki z takimi osobnikami; niewidomi zwykle ich przyciągają, nie wyczuwając w nich wrogów.
Zaangażowała się. Reba wiedziała, że pociąga mężczyzn fizycznie. Bóg świadkiem, że wielu ujmując ją pod rękę próbowało ją zarazem obmacywać.
Bardzo lubiła seks, lecz już wiele lat temu poznała zasadniczą prawdę o mężczyznach: większość z nich przeraża perspektywa wzięcia sobie na barki dodatkowego ciężaru A w jej przypadku obawa ta rosła szczególnie.
Nie chciała, żeby mężczyzna wślizgiwał się chyłkiem do jej łóżka, a potem wymykał się niczym lis, który zakradł się do kurnika.
Ralph Mandy przychodził czasem i brał ją na obiad. Skomlał tchórzliwie, że życie przeraża go tak bardzo, iż czuje się niezdolny do miłości. Ostrożny Ralph powtarzał to nazbyt często i tym właśnie ją zraził. Był nawet zabawny, ale nie chciała go mieć na własność.
Nie chciała widywać się z Ralphem. Nie miała ochoty na rozmowy, na wyłapywanie zawieszania zdań przy stolikach dookoła, ilekroć ktoś obcy przyglądał się, jak ona je.
Читать дальше