– Z pewnością.
Miała przy sobie torebkę i lekki, nieprzemakalny płaszcz. Cofnął się, kiedy weszła w przejście, by odszukać laskę. Najwyraźniej nie oczekiwała pomocy, więc sam się nie narzucał.
Dandridge wsunął głowę przez drzwi.
– Reba, kochanie, Marcia musi już pędzić. Poradzisz sobie jakoś?
Rumieniec zabarwił jej policzki.
– Poradzę sobie doskonale. Dziękuję ci, Danny.
– Podrzuciłbym cię, kochanie, ale jestem już spóźniony. Panie Dolarhyde, a może pan by tak…
– Danny… sama trafię do domu! – Pohamowała gniew. Nie znała subtelności grania wyrazem twarzy, dlatego jej mina pozostała niewzruszona. Nie mogła jednak powstrzymać oblewających ją rumieńców.
Śledząc wszystko swymi żółtawymi, zimnymi oczyma, Dolarhyde doskonale rozumiał jej gniew; wiedział, że nieszczere współczucie Dandridge'a odbierała niczym znienacka wymierzony policzek.
– Zabiorę panią – oświadczył, cokolwiek za późno.
– Nie. Ale dziękuję. – Miała nadzieję, że zaproponuje jej to znacznie wcześniej, a wtedy wyraziłaby zgodę. Nie chciała, żeby ktokolwiek czynił to pod przymusem. Do diabła z Dandridge'em, do diabła z jego niezgulstwem, pojedzie w końcu tym cholernym autobusem. Ma przecież bilet, zna drogę i może sobie, psiakrew, jechać, gdzie jej się żywnie podoba.
Guzdrała się w damskiej toalecie tak długo, dopóki wszyscy nie wyszli z budynku. Wypuścił ją portier.
Szła wzdłuż krawężnika wysepki parkingu, z płaszczem przeciwdeszczowym narzuconym na ramiona. Kierowała się w stronę przystanku, stukając laską w brzeg chodnika i wyczuwając kałuże, ilekroć koniec laski przecinał ich powierzchnię.
Dolarhyde obserwował ją z furgonetki. Jego uczucia zaniepokoiły go; za dnia stawały się niebezpieczne.
W zachodzącym słońcu przednie szyby aut, kałuże i rozpięte wysoko druty rozszczepiały światło niczym ostrza nożyczek.
Jej biała laska dodała mu otuchy. Zmiatała odblask nożyczek, zmiatała same nożyczki. Świadomość nieszkodliwości dziewczyny uspokoiła go. Zapuścił silnik.
Reba McClane usłyszała za sobą warkot furgonetki. Wóz był już tuż obok.
– Dziękuję, że mnie zaprosiłaś.
Skinęła głową, uśmiechnęła się i dalej postukiwała laską.
– Jedź ze mną.
– Dziękuję, ale zawsze jeżdżę autobusem.
– Dandridge to głupiec. Jedź ze mną… – jak to się w takich sytuacjach mówi? – dla mojej przyjemności.
Przystanęła. Usłyszała, że on wysiada z furgonetki.
W podobnych sytuacjach ludzie zazwyczaj chwytali ją za przedramię, nie znajdując innego rozwiązania. Niewidomi nie lubią, gdy zakłóca im się równowagę, gdy ściska się ich za mięsień trójgłowy. Jest to dla nich równie nieprzyjemne, jak stanie na chybotliwej wadze. Jak wszyscy, nie lubią być popędzani.
Ale nie dotknął jej. Toteż stwierdziła po chwili:
– To może lepiej ja wezmę ciebie pod rękę.
Poznała już dotykiem wiele różnych ramion, ale jego ramię zdziwiło ją niepomiernie. Było twarde niczym dębowa poręcz.
Nie domyślała się, jak wielkim wysiłkiem woli pozwolił się jej dotknąć.
Furgonetka sprawiała wrażenie dużej i wygodnej. Otoczona przez rezonanse i echa, tak różne od tych, jakie słyszała w innych samochodach, Reba McClane przytrzymywała się brzegów składanego fotela, dopóki Dolarhyde nie zapiął jej pasów bezpieczeństwa. Taśma biegnąca przez ramię przygniotła jej pierś. Przesunęła ją bardziej na środek.
W czasie jazdy rozmawiali niewiele. Zatrzymując się na czerwonych światłach mógł się jej przyglądać do woli.
Mieszkała w lewej części bliźniaka, przy spokojnej uliczce w pobliżu Uniwersytetu Jerzego Waszyngtona.
– Wejdź, przygotuję ci drinka.
Przez całe życie Dolarhyde nie odwiedził nawet tuzina prywatnych domów. A w ciągu ubiegłych dziesięciu lat był tylko w czterech: w swoim własnym, króciutko w domu Eileen, a później u Leedsów i Jacobich. Mieszkania obcych ludzi były dla niego czymś egzotycznym.
Poczuła kołysanie furgonetki, gdy wysiadał. Otworzyły się drzwiczki. Długi krok przy wysiadaniu. Zderzyła się z nim lekko. Przypominało to zderzenie z drzewem. Był znacznie cięższy, znacznie masywniejszy, niż można było sądzić po jego głosie. No i chód miał bardzo lekki. Kiedyś w Denver poznała bocznego obrońcę z Bronco, który przyjechał filmować apel „United Way" z niewidomymi dziećmi…
Przekroczywszy próg swego domu Reba McClane odstawiła w kąt laskę i nagle stała się kobietą wolną. Poruszała się teraz bez trudu. Włączyła jakąś muzykę, powiesiła płaszcz.
Dolarhyde na chwilę stracił pewność, czy aby na pewno jest niewidoma. Przebywanie w cudzym domu podniecało go.
– Napijesz się dżinu z tonikiem?
– Sam tonik wystarczy.
– A może wolałbyś soku?
– Tonik.
– Nie pijesz alkoholu, tak?
– Właśnie.
– Chodź do kuchni. – Otworzyła lodówkę. – A może – szybko zbadała dłońmi jej zawartość – wolisz kawałek ciasta? Z orzeszkami? Powiadam ci, bomba!
– Znakomicie.
Wyjęła ciasto z lodówki i położyła je obok na blacie. Opuściwszy dłonie, rozpostarła palce, aż obwód tortownicy wskazał jej, że trzyma ją w pozycji wskazówek zegara o godzinie trzeciej i dziewiątej. Wówczas złączyła kciuki czubkami i opuściła je na powierzchnię placka, by dokładnie zlokalizować środek. Zaznaczyła to miejsce wykałaczką.
Dolarhyde próbował podtrzymywać rozmowę, by nie poczuła na sobie jego wzroku.
– Od jak dawna pracujesz w Baederze? – W tych słowach nie było „s".
– Od trzech miesięcy. Nie wiedziałeś o tym?
– Mówią mi tylko to, co niezbędne.
Uśmiechnęła się szeroko.
– Pewnie musiałeś nadepnąć komuś na odcisk, kiedy projektowałeś te ciemnie. Wiesz, technicy cię za to kochają. Kanalizacja działa i jest mnóstwo kranów. Woda jest wszędzie, gdzie trzeba.
Wsparła środkowy palec lewej ręki na wykałaczce, a kciuk na brzegu blachy i odkroiła plaster ciasta, prowadząc nóż wskazującym palcem lewej ręki.
Obserwował ją, jak posługuje się błyszczącym nożem. To dziwne, przyglądać się kobiecie do woli, stojąc z nią twarzą w twarz. Jak często w towarzystwie można patrzeć na to, na co akurat się chce?
Przyrządziła sobie mocny dżin z tonikiem i przeszli do bawialni. Przesunęła dłoń ponad stojącą lampą i – nie poczuwszy ciepła – zapaliła ją.
Dolarhyde pochłonął swój placek w trzech szybkich kęsach i przysiadł sztywno na kanapie. Jego gładkie włosy lśniły w świetle lampy; potężne dłonie położył na kolanach. Reba odchyliła głowę na oparcie krzesła i wsparła stopy na brzeżku kanapy.
– Kiedy będą kręcili ten film w zoo?
– Może w przyszłym tygodniu. – Cieszył się, że zadzwonił do zoo i zaproponował im zrobienie filmu na tak czułej błonie. Dandridge może sobie sprawdzać.
– To wspaniałe zoo. Byłam tam z siostrą i siostrzenicą kiedy przyjechały mi pomóc w przeprowadzce. Wiesz, jest tam takie miejsce, w którym można się kontaktować ze zwierzętami. Przytuliłam się tam do lamy. W dotyku była bardzo miła, ale ten zapach… Człowieku! Dopóki nie zmieniłam bluzki, zdawało mi się, że ta lama wciąż za mną chodzi.
A więc tak wygląda prowadzenie rozmowy. Musiał coś powiedzieć albo wyjść.
– W jaki sposób trafiłaś do Baedera?
– Ogłaszali się w Instytucie Reikera w Denver, gdzie pracowałam. Któregoś dnia sprawdzałam tablicę ogłoszeń i przypadkiem natknęłam się na tę ofertę. To wyglądało tak, że Baeder musiał zrewidować swoją politykę zatrudnienia, żeby utrzymać ten kontrakt z Obroną. Na osiem wolnych miejsc udało im się wpakować siedem kobiet, trzech czarnych, trzech Latynosów, jednego Azjatę, jednego paralityka i jeszcze mnie. Rozumiesz, każdy z nas liczy się tam w dwóch kategoriach naraz.
Читать дальше