Spojrzała na młodego mężczyznę, ale tak jej wirowało w głowie, że nie mogła się skupić. Widziała jedynie, że chłopak ma na głowie niebieską czapkę z daszkiem i ubrany jest w dżinsy oraz T-shirt, który czuć piwem. O Boże, to jeden z nich. Chciała się odczołgać, byle dalej, ale on wziął ją za rękę i podniósł ją na nogi.
– Musi pani stąd wyjść. – Podtrzymywał ją, troskliwie otulając kurtką z drapiącego, szorstkiego materiału.
Nie miała sił z nim walczyć. Posuwała się naprzód najlepiej, jak potrafiła, a on prowadził ją ścieżką z dala od tej grupy, z dala od dzikiego śmiechu i nieustającego krzyku o pomoc, od którego robiło jej się niedobrze. Ledwie dotarli na skraj parku, szarpnęła się, pochyliła i zwymiotowała za pobliski krzak. Kiedy się odwróciła, mężczyzny nie było.
Maria przysiadła za drzewami. Wreszcie poczuła się trochę bezpieczniej. Usiłowała złapać oddech i uspokoić żołądek. Szum pobliskiej ulicy przypomniał jej, że cywilizacja jest naprawdę blisko, że nie spadła z krawędzi świata w żadną bezdenną otchłań. Lekki wiatr chłodził jej mokre ciało, czuła wciąż zapach piwa, którym została oblana. Żołądek podszedł jej znowu do gardła, ale udało jej się powstrzymać wymioty. Objęła się, słuchając dźwięku samochodowych klaksonów i skrzypu hamulców, słuchając wszystkiego, co pomogłoby jej zagłuszyć tamten śmiech, to ohydne skandowanie: „suka, suka”, i krzyki tamtej nieszczęsnej kobiety. Dlaczego nikt jej nie słyszał? Dlaczego nikt ich nie powstrzymał? Czyżby cały świat oszalał w jednej chwili?
Wsadziła ręce w rękawy kurtki i odkryła, że brak jej większości guzików. I tak było to lepsze niż nic. Kurtka pachniała miętą. W jej kieszeni znalazła dwie ćwierćdolarówki, serwetkę od McDonalda i pół paczki miętówek life savers. Boże, ręce wciąż jej się trzęsły. Musiała bardzo się skoncentrować, żeby odwinąć jedną z miętówek i włożyć ją do ust. Może to uspokoi jej żołądek. Jak tylko odzyska siły w nogach, wyjdzie z parku na ulicę i poszuka policjanta. Gdzie jest policja, swoją drogą? Robi się ciemno. Wieczorami zawsze przynajmniej jeden z nich się tu kręcił.
Wtem coś spadło od tyłu na jej głowę i zatrzymało się wokół jej szyi. Maria wbiła w to paznokcie. To coś wrzynało jej się w gardło. Z trudem chwytała powietrze, kopała i wykręcała się. Usiłowała chwycić sznur palcami. Boże! Tak mocno ją ściska. Tak głęboko się wrzyna, że paznokciami rozdrapywała własną skórę, żeby się go pozbyć.
Już nie mogła oddychać. Nie miała siły się bronić. Mój Boże, on był taki silny. Teraz wciągał ją między drzewa, przesuwał ją, bo jej nogi już odmawiały posłuszeństwa. Straciła całą energię.
Powietrza. Potrzebowała powietrza. Nie mogła oddychać. Nie mogła się skupić. Przestawała cokolwiek widzieć. W głowie znowu jej się kręciło, przed oczami miała rozmazane sylwetki drzew, zamgloną trawę i niebo. Czuła, że się oddala. Już nie słyszała żadnego skandowania ani śmiechu, a nawet krzyków tamtej kobiety. A co się stało z ulicznym hałasem? Dlaczego wszystko tak się wyciszyło? Sznur zacisnął się jeszcze bardziej i po chwili Maria nie słyszała już kompletnie nic.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DZIEWIĄTY
Justinowi wciąż drżały ręce, kiedy wsiadał do autokaru. Nie czekał na resztę. Wciąż nie mógł uwierzyć, że Ojciec właśnie to miał na myśli, nazywając wyprawę inicjacją. Wyobrażał sobie, że czeka go jakiś test, na przykład coś takiego, jak ów nie do końca samotny tydzień w lesie. Albo jakiś maraton kazań, takich jak te, których musieli wysłuchiwać w weekendy. Ale to, Jezu! Czegoś takiego nigdy by nie wymyślił.
Kiedy przypominał sobie wymiotującą kobietę i słyszał jej krzyki, robiło mu się niedobrze. Ściągnął czapkę i wytarł pot z czoła. Autokar był pusty. Dzięki Bogu! Dave, ich kierowca, siedział w McDonaldzie, mając na wszystko oko, i pewnie wsuwając zakazanego Big Maca.
Justin padł na siedzenie, krzyżując ręce na piersi. Próbował opanować drżenie. Pocił się jak mysz, więc czemu trząsł się, jakby było mu zimno? Kurwa! Wciąż miał w uszach te krzyki. Biedne kobiety. Dziadek uczył go innego traktowania kobiet. Nawet jego ojciec, który czasami zachowywał się jak ostatni dupek, był dobry dla matki Justina. Żadna kobieta nie zasługuje na coś podobnego. Ma gdzieś polecenia Ojca.
Brandon, rozdawszy hamburgery i piwo, oznajmił im, że czeka ich bardzo ważna lekcja. Justin liczył tylko na lepsze żarcie, zdawało mu się, że bycie żołnierzem Ojca to całkiem niezła fucha. Nie zwracał uwagi na słowa Brandona. Zjadł chyba trzy quarter pounders i wypił cztery albo pięć piw.
Czuł miłe podniecenie, kiedy Brandon zaprowadził ich do parku, gdzie kontynuował swój wykład, perorując, że muszą odstawić wszystkie suki tam, gdzie ich miejsce, i dać im do zrozumienia, że to faceci wciąż rządzą światem. Powiedział, że to z winy kobiet tak się wszystko chrzani. Kobiety myślą, że nie potrzebują facetów, robią się lesbijkami, rodzą sobie same dzieci, zabierają dobre prace ojcom rodzin, a potem jeszcze domagają się, żeby rząd je chronił. To dziwki są odpowiedzialne za epidemię AIDS. Trzeba je ukarać. Trzeba dać im lekcję.
Pierwszą złapaną kobietę, która przechodziła obok nich, zlali piwem. Justin pamiętał, że go to najpierw nieźle ubawiło. Kiedy z trzeciej zaczęli zdzierać ubranie, pieścić ją nachalnie i agresywnie, jej krzyk sprawił, że nagle oprzytomniał. Poczuł się, jakby obudził się z jakiegoś koszmaru. Co on wyprawia? Nie wierzył, że dał się w to wciągnąć. To wtedy zaczął myśleć o Alice. A jeśli to ona znalazłaby się akurat w parku? Co by się stało, gdyby inni znali jej przeszłość? Jezu! Czy napadliby na nią jak stado rozjuszonych wilków?
Nikt nie widział, jak Justin schował się za drzewa i zwrócił te bezcenne hamburgery. Już tam pozostał, a gdy jego koledzy skończyli wreszcie z trzecią kobietą i ruszali po czwartą, pomógł tej trzeciej odejść jak najdalej, żeby jakoś zrekompensować swój udział w tych potwornych igraszkach. Gdy stwierdził, że kobieta jest już bezpieczna, zostawił ją, wślizgując się do autokaru, a tamten śmiech i krzyki wciąż dzwoniły mu w uszach.
Nie chciał o tym myśleć. Podniósł kolana, objął je i przyciągnął do piersi. Musi myśleć o czymś innym, o czymkolwiek innym.
Dotąd tylko raz był w Bostonie, kiedy Eric studiował jeszcze w Brown. To była jedna z ich ostatnich rodzinnych wycieczek. Nocowali w Radisson. Mieli nawet z Erikiem osobny pokój. Tata pozwolił im korzystać z obsługi hotelowej. Zaskoczył ich tym, bo niechętnie wydawał forsę.
Jeden dzień poświecili na mecz Red Soxów, a następnego, by zrobić przyjemność mamie, wybrali się do Metropolitan Museum. To był dobry czas, rzadki czas, który nie zakończył się karczemną awanturą. Justin miał dobre wspomnienia z Bostonu, które teraz zostały wyparte przez krzyki kobiet wzywających pomocy i zapach ciepłego piwa.
Skoczył na równe nogi, ściągając T-shirt i kopiąc go pod siedzenie. Potem zdjął pozostałe części ubrania, aż został tylko w szortach. Wówczas w wejściu do autokaru zobaczył Brandona, który wlepiał w niego wzrok. Brandon wcale nie był zły, wręcz przeciwnie, bo roześmiał się w głos.
– Wiedziałem – powiedział w końcu, kiedy Justin wbił się z powrotem w swoje dżinsy. – Wiedziałem, że tego nie zrobisz. Jesteś tchórzem, jak twój pieprzony brat Eric. Muszę wrócić i dokończyć sprawę, jak przystoi prawdziwemu mężczyźnie.
Potem odwrócił się i odszedł, kierując się z powrotem do parku.
Читать дальше