– A ludzie Goldnera nie zalutowali tych puszek właściwie? – spytał Crozier ghsem przypominającym warczenie jakiegoś dzikiego zwierzęcia.
– Owszem, w blisko sześćdziesięciu procentach konserw, które sprawdziliśmy. – McDonald skinął głową. – W wyniku tego niedbalstwa łączenia na puszkach były nieszczelne, a to z kolei przyspieszyło rozkład zamkniętych w środku wiktuałów: wołowiny, cielęciny, warzyw, zup i tak dalej.
– Jak? – spytał komandor Crozier, kręcąc głową niczym człowiek oszołomiony potężnym ciosem. – Wpłynęliśmy na wody polarne wkrótce po opuszczeniu Anglii. Wydawało mi się, że jest tu wystarczająco zimno, żeby zakonserwować wszystko do dnia Sądu Ostatecznego.
– Najwyraźniej stało się inaczej – odparł McDonald. – Wiele z pozostałych dwudziestu dziewięciu tysięcy puszek Goldnera pękło. Wiele innych już nabrzmiało od nadmiaru gazów gnilnych. Być może jeszcze w Anglii dostały się do puszek jakieś szkodliwe gazy. Być może jakieś mikroskopijne animalkulaty, nieznane jeszcze naszej medycynie i nauce, zagnieździły się w puszkach podczas transportu albo nawet jeszcze w fabryce Goldnera.
Crozier zmarszczył brwi.
– Animalkulaty?Rozmawiajmy o rzeczywistości, a nie o bajkach, panie McDonald.
Pomocnik lekarza wzruszył tylko ramionami.
– Być może dla pana to bajka, komandorze, ale w odróżnieniu ode mnie nie spędził pan setek godzin, wpatrując się w okular mikroskopu. Mamy jeszcze bardzo małą wiedzę na temat tych animalkulatów, ale zapewniam pana, że gdyby zobaczył pan, ile ich mieści się w jednej kropli słodkiej wody, od razu by pan otrzeźwiał.
Crozier, który do tej pory już się nieco uspokoił, znów poczerwieniał, słysząc uwagę odnoszącą się do jego nazbyt częstych przygód z alkoholem.
– W porządku. Spora część zapasów się popsuła – rzekł szorstko. – Co możemy zrobić, żeby uratować pozostałe konserwy?
Odchrząknąłem, by zwrócić na siebie uwagę Croziera.
– Jak pan wie, komandorze, latem marynarze mieli dostawać codziennie funt i ćwierć solonego mięsa, a tylko pint groszku i trzy ćwierci funta kaszy jęczmiennej na tydzień. Jednak dostawali też codziennie suchary i chleb. Kiedy nadeszła zima, obcięliśmy racje mąki do pieczenia chleba o dwadzieścia pięć procent, żeby zaoszczędzić na węglu. Gdybyśmy gotowali dłużej jedzenie z pozostałych puszek i wrócili dopieczenia chleba, nie tylko zapobieglibyśmy dalszemu niszczeniu konserw, ale i szkorbutowi.
– Niemożliwe – warknął Crozier. – W tej chwili i tak ledwie wystarczy nam węgla na ogrzanie obu statków do kwietnia. Jeśli pan mi nie wierzy, proszę spytać mechanika Gregory’ego albo mechanika Thompsona z Terroru.
– Wierzę panu, komandorze – odparłem ze smutkiem. – Rozmawiałem z obydwoma mechanikami. Ale jeśli nie będziemy gotować jedzenia z puszek, prawdopodobieństwo zatrucia znacznie wzrośnie. Jedyne, co możemy teraz zrobić, to wyrzucić zepsute konserwy i unikać tych, które wyglądają podejrzanie. To i tak drastycznie zmniejszy nasze zapasy.
– A co z kuchenkami na eter? – spytał Fitzjames, ożywiając się nieco. – Moglibyśmy ich używać do podgrzewania konserw i innych podejrzanych potraw.
Tym razem to McDonald pokręcił głową.
– Sprawdziliśmy to, komandorze. Wraz z doktorem Goodsirem próbowaliśmy podgrzać gulasz wołowy z konserwy na kuchence eterowej. Jedna butelka eteru o pojemności pinta to zbyt mało, by podgrzać jedzenie do odpowiedniej temperatury. Poza tym ludzie podróżujący z saniami – czyli być może my wszyscy, jeśli będziemy musieli opuścić statki – będą potrzebowali tych kuchenek do topienia śniegu i lodu na wodę. Powinniśmy zachować jak największy zapas eteru spirytusowego.
– Uczestniczyłem w wyprawie porucznika Gore’a do Ziemi Króla Williama. Codziennie używaliśmy kuchenek na eter – dodałem cicho. – Marynarze zużywali tylko tyle eteru, ile trzeba było do rozmrożenia zupy, a potem rzucali się na nią jak zwierzęta. Jedzenie było ledwie letnie.
W kajucie zapadła cisza.
– Mówicie, że ponad połowa konserw, która miała nam wystarczyć na kolejny rok lub dwa – gdyby zaszła taka konieczność – uległa zepsuciu – przemówił wreszcie Crozier. – Nie mamy dość węgla, żeby zagotować to jedzenie ponownie, ani na dużych piecach Frazera na Erebusie i Terrorze, ani na mniejszych piecykach z szalup. Nie mamy też dość paliwa, żeby podgrzać je na kuchenkach eterowych. Co więc możemy zrobić?
Wszyscy pozostali uczestnicy narady – czterej lekarze i komandor Fitzjames – milczeli. Jedynym rozwiązaniem było opuszczenie statków i wyprawa w poszukiwaniu jakiegoś bardziej sprzyjającego miejsca, być może jakiegoś lądu na południu, gdzie moglibyśmy upolować jakieś zwierzęta.
Jakby czytając w naszych myślach, Crozier uśmiechnął się – pomyślałem wówczas, że to wyjątkowy, szalony uśmiech prawdziwego Irlandczyka – i oświadczył:
– Problem w tym, panowie, że żaden z naszych marynarzy ani nawet żaden z naszych żołnierzy nie wie, jak złapać i zabić fokę lub morsa – gdyby te zwierzęta kiedykolwiek znów zechciały się nam pokazać – nie ma też doświadczenia w polowaniu na duże zwierzęta, takie jak karibu.
Żaden z nas nie próbował nawet zaprzeczać.
– Dziękuję wam za wasze starania, za trud, który włożyliście w przeprowadzenie inwentaryzacji, i za doskonale przygotowany raport, panie Peddie, panie Goodsir, panie McDonald i panie Stanley. Będziemy oddzielać konserwy, które uznacie za szczelne i bezpieczne, od tych, które nie zostały należycie zalutowane, oraz od tych, które są zepsute lub rozdęte i budzą wasze podejrzenia. Pozostaniemy przy obecnych dwóch trzecich racji do świąt Bożego Narodzenia, później zaś wprowadzę znacznie oszczędniejszy plan racjonowania żywności.
Doktor Stanley i ja włożyliśmy nasze grube zimowe ubrania i wyszliśmy na pokład, by przyglądać się, jak doktor Peddie, doktor McDonald, komandor Crozier i gwardia honorowa czterech marynarzy uzbrojonych w strzelby wyrusza w długą drogę powrotną do Terroru. Kiedy światło ich lamp i pochodni rozpłynęło się w zasnutych śniegiem ciemnościach, Stanley pochylił się ku mnie i przekrzykując wycie wiatru, powiedział:
– Mieliby szczęście, gdyby przegapili kopce i zabłądzili. Albo gdyby jeszcze dziś dopadł ich potwór.
Spojrzałem ze zgrozą na mego towarzysza, zszokowany jego słowami.
– Śmierć głodowa to straszliwa rzecz, Goodsir – kontynuował Stanley.
– Uwierz mi. Widziałem ją w Londynie i na rozbitym statku. Śmierć na skutek szkorbutu jest jeszcze gorsza. Lepiej byłoby dla nas, gdyby jeszcze dzisiaj potwór zabrał nas wszystkich.
To powiedziawszy, zszedł na dół, do rozświetlanej płomykami lamp ciemności niższego pokładu i chłodu równego niemal okropnościom dziewiątego kręgu dantejskich piekieł.
CROZIER
70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 5 grudnia 1847.
W trzecim tygodniu listopada, we wtorek, podczas psiej wachty potwór z lodu wszedł na pokład Erebusa i porwał powszechnie lubianego bosmana Thomasa Terry’ego, zostawiając tylko jego głowę na relingu. Na rufie, gdzie bosman Terry pełnił straż, nie znaleziono żadnych śladów krwi, co oznaczało, że potwór najprawdopodobniej zabrał Terry’ego z okrętu, odszedł z nim kilkaset jardów dalej, gdzie w ciemnościach wznosił się las lodowych iglic i seraków, tam go zabił i rozczłonkował – być może zjadł, choć marynarze coraz mocniej wątpili w to, że biały potwór zabijał ich towarzyszy i oficerów z głodu – a potem odniósł głowę pana Terry’ego na rufę, nim strażnicy z prawej i lewej burty zauważyli nieobecność.
Читать дальше