Irving wytężył słuch, nie dosłyszał jednak niczego; mógł tylko stwierdzić, że to kocioł wydaje z siebie dźwięki przypominające ciężki oddech wielkiego zmęczonego zwierzęcia.
– Gdzie są Smith i Johnson? – spytał oficer, wymieniając nazwiska dwóch palaczy, którzy mieli tu pracować z Thompsonem przez całą dobę.
Mechanik wzruszył ramionami.
– Teraz wsypujemy tak mało węgla, że potrzebuję ich tylko na kilka godzin w ciągu dnia. Większość czasu spędzam, przeciskając się między tymi rurami i zaworami, poruczniku. Łatam. Zaklejam. Wymieniam. Staram się, żeby to… coś… działało jak należy, żeby pompowało ciepłą wodę przez dolny pokład tych kilka godzin dziennie. Za dwa, góra trzy miesiące i tak nie będzie to miało znaczenia. Już teraz nie mamy dość węgla, żeby uruchomić silniki. Niedługo zabraknie nam nawet węgla do ogrzewania.
Irving słyszał o tych prognozach w mesie oficerskiej, jednak nie interesował się nimi specjalnie. Trzy miesiące wydawały mu się teraz całą wiecznością. W tej chwili musiał upewnić się, że Ciszy nie ma na pokładzie, i zameldować o tym komandorowi. Potem musiał spróbować odszukać ją gdzie indziej. Następnie musi przeżyć kolejne trzy miesiące. Brakiem węgla będzie się martwił później.
– Słyszał pan te plotki, poruczniku? – spytał mechanik, nadal nie wykonując najmniejszego choćby ruchu.
– Nie, panie Thompson, jakie plotki?
– Że to… coś z lodu, ta zjawa, ten diabeł… wchodzi na statek, kiedy tylko zechce, i przechadza się nocą po ładowni – odparł Thompson.
– Nie. – Irving pokręcił głową. – Nie słyszałem o tym.
– Jeśli zostanie pan tu sam na dłużej, przynajmniej na kilka wacht, wszystko pan usłyszy i zobaczy – powiedział mechanik.
– Dobranoc, panie Thompson.
Irving podniósł lampkę i wrócił do zejściówki, kierując się w stronę dziobu.
Na tym pokładzie zostało mu już niewiele miejsc do sprawdzenia, nie zamierzał więc przebywać tu dłużej, niż było to naprawdę konieczne. Kajuta Zmarłych była zamknięta; porucznik nie poprosił wcześniej komandora o klucz, a upewniwszy się, że zamek jest nietknięty, przeszedł dalej. Nie chciał widzieć, co wydaje odgłosy mlaskania i skrobania dochodzące go zza grubych dębowych drzwi.
Wielkie żelazne zbiorniki na wodę ustawione wzdłuż burty statku z pewnością nie nadawały się na kryjówkę, Irving przeszedł więc do ładowni z opałem. Worki z węglem, które niegdyś wypełniały te pomieszczenia od podłogi do sufitu, zajmowały teraz tylko niewielką przestrzeń pod ścianami, ułożone jeden obok drugiego niczym zapora z worków z piaskiem. Nie wyobrażał sobie, by lady Cisza ukryła się w jednej z tych mrocznych, śmierdzących nor – podłoga pokryta była warstwą ścieków, wszędzie roiło się też od szczurów – musiał jednak sprawdzić.
Przeszukawszy wszystkie schowki i magazynki na śródokręciu, porucznik Irving przeszedł do skrzynek i beczek z zapasami złożonych w skrajniku dziobowym, dokładnie pod wielkim piecem pana Diggle’a umocowanym dwa pokłady wyżej. Różnego rodzaju pojemniki i worki zawieszone pod grubymi belkami upodabniały to miejsce do labiryntu i zmuszały porucznika, by szedł zgięty niemal wpół, choć i tak było tu znacznie mniej skrzynek, beczek, stert i worków niż przed trzydziestoma miesiącami.
Ale więcej szczurów. Znacznie więcej.
Sprawdzając wszystkie duże skrzynki i beczki, upewniając się, że są zamknięte lub puste, Irving wyszedł właśnie zza wąskich schodów prowadzących na najniższy pokład, gdy do jego uszu dotarło przytłumione sapanie i postękiwanie, a tuż za kręgiem światła rzucanego przez lampę poruszyło się coś białego. Było duże i z pewnością nie było kobietą.
Irving nie miał broni. Przez moment zastanawiał się, czy powinien rzucić lampę i uciec. Oczywiście nie zrobił tego. Uczynił krok do przodu i przemawiając z mocą i stanowczością, o jaką nawet siebie nie podejrzewał, rzucił:
– Kto tam? Nazwisko!
Potem ich zobaczył. Magnus Manson, największy i najgłupszy uczestnik ekspedycji, wkładał właśnie spodnie, zmagając się nerwowo z guzikami. Kilka stóp dalej stał Cornelius Hickey, mający ledwie pięć stóp wzrostu mat uszczelniacz o paciorkowatych oczach i lisiej twarzy. Hickey naciągał szelki na ramiona.
Irvingowi opadła szczęka. Dopiero po kilku sekundach pojął, czego był świadkiem – pederaści. Oczywiście słyszał o takich praktykach, żartował z nich ze swymi matami, widział niegdyś, jak chłostano chorążego z Excellenta, który przyznał się do takich czynów, nigdy jednak nie sądził, że trafi na okręt, gdzie… że będzie służył z ludźmi, którzy…
Manson zrobił krok w jego stronę. Był tak wielki, że gdy chodził pod pokładem, musiał się zawsze garbić, co z przyzwyczajenia robił potem także na otwartym powietrzu. Teraz zbliżał się do niego powoli niczym kat do swej ofiary.
– Magnus – syknął Hickey. – Nie.
Irving otworzył usta jeszcze szerzej. Czyżby ci… pederaści… mu grozili? Karą zalecaną w Królewskiej Marynarce Wojennej za pederastie była śmierć przez powieszenie, a dwieście batów, które wymierzano, przeganiając winowajcę wokół floty – dosłownie od statku do statku w porcie – uważano za wyraz wielkiej pobłażliwości.
– Jak śmiesz? – przemówił wreszcie Irving, choć sam nie wiedział, czyjego słowa odnoszą się do zachowania Mansona, czy też do aktu, którego przed chwilą się dopuścił.
– Poruczniku – odezwał się Hickey, wyrzucając z siebie sylaby z akcentem typowym dla marynarzy z Liverpoolu – pan pozwoli, że wszystko wyjaśnię. Pan Diggle przysłał nas tutaj po mąkę. Jakiś cholerny szczur wbiegł Mansonowi pod nogawkę, więc chłopak próbował go wyrzucić. Te szczury to prawdziwe utrapienie.
Irving wiedział, że w tej chwili pan Diggle nie piecze jeszcze sucharów i że na wyższym pokładzie jest jeszcze mnóstwo mąki. Hickey nawet nie starał się wymyślić jakiegoś wiarygodnego kłamstwa. Jego paciorkowate, chytre oczy przywodziły Irvingowi na myśl szczury biegające wokół nich w ciemności.
– Bylibyśmy wdzięczni, gdyby pan o tym nikomu nie mówił – kontynuował Hickey. – Wszyscy śmialiby się z Magnusa, że boi się zwykłego szczura.
Słowa te były wyzwaniem i wyrazem nieposłuszeństwa. Niemal rozkazem. Hickey patrzył bezczelnie prosto w oczy Irvinga, podczas gdy Magnus stał nieruchomo, z zaciśniętymi pięściami, wielki, głupi osiłek, czekający na następny rozkaz swego małego kochanka.
Milczenie przeciągało się w nieskończoność. Lód jęczał za burtami statku, skrzypiały deski. Szczury biegały po podłodze.
– Wynoście się stąd – powiedział wreszcie Irving. – Już.
– Tak jest, sir. Dziękujemy, sir – odparł Hickey. Odsłonił małą lampkę, która stała na pokładzie za jego plecami. – Chodź, Magnus.
Obaj mężczyźni wspięli się na wąskie schody i zniknęli w ciemnościach najniższego pokładu.
Irving stał w bezruchu przez kilka dobrych minut, nasłuchując, lecz nie słysząc odgłosów napływających doń z głębi okrętu.
Gdyby zameldował o tym komandorowi Crozierowi, doszłoby do procesu. Manson, dyżurny głupek wyprawy, cieszył się sympatią swych towarzyszy, choć nieraz wyśmiewali się z jego zabobonnego lęku przed duchami i goblinami. Magnus wykonywał pracę, którą inaczej musiałoby się zajmować trzech marynarzy. Hickey, choć niespecjalnie lubiany przez innych podoficerów i oficerów, szanowany był przez większość marynarzy, zawsze potrafił bowiem zdobyć dla swych przyjaciół dodatkową porcję tytoniu lub rumu.
Читать дальше