Kiedy w sobotę wieczorem po kolacji porucznik Irving ponownie zameldował komandorowi Crozierowi, że Ciszy nadal nie ma statku, komandor powiedział:
– Jeśli jest na zewnątrz, pewnie już nie wróci, John. Ale jeśli chcesz, możesz przeszukać cały statek dziś wieczorem, kiedy ludzie pójdą już spać. Przynajmniej będziesz miał pewność, że jej tu nie ma.
Choć dyżur Irvinga dobiegł końca już przed kilkoma godzinami, młody oficer ponownie włożył grubą warstwę ubrań, zapalił lampę i wyszedł na pokład.
Pogoda nie poprawiła się ani trochę, może była nawet jeszcze gorsza niż pięć godzin wcześniej, kiedy Irving zszedł pod pokład na kolację. Z północnego zachodu dął silny wiatr, który niósł ze sobą śnieg ograniczający widoczność do pięciu stóp. Wszystko okrywała warstwa lodu, choć z dziobu dochodziły odgłosy rąbania i pokrzykiwania pięcioosobowej grupy marynarzy. Irving przedarł się przez grubą na stopę warstwę świeżego śniegu, którą wiatr naniósł pod brezent, i trzymając przed sobą zapaloną lampę, szukał w ciemności któregoś z marynarzy stojących na wachcie.
Reuben Male, dowódca dziobówki, pełnił wachtę przy lewej burcie i nadzorował jednocześnie pracę marynarzy zbijających lód. Irving odnalazł go po krótkich poszukiwaniach, choć Male przypominał oblepioną śniegiem stertę wełny. Nawet jego twarz ukryta była pod prowizorycznym kapturem, owiniętym kilkakrotnie szalikami. Strzelba, którą trzymał pod pachą, oblepiona była lodem. Obaj musieli krzyczeć, by się słyszeć.
– Widzi pan coś, panie Male? – wrzeszczał porucznik Irving, pochylając się nad grubym wełnianym turbanem, będącym głową dowódcy dziobówki.
Male zsunął niżej jedną z warstw szalika. Jego nos był biały jak sopel lodu.
– Ma pan na myśli marynarzy? Nie, tylko ich słyszę. Zastępuję młodego Kinnairda. Odśnieżał pokład podczas trzeciej wachty i jeszcze nie doszedł do siebie.
– Nie, pytam, czy widział pan coś na lodzie! – krzyknął ponownie Irving. Male roześmiał się.
– Żaden z nas nie widział lodu od czterdziestu ośmiu godzin, poruczniku. Dobrze pan o tym wie, był pan tu przecież wcześniej.
Irving skinął głową i poprawił szal, zakrywając szczelniej czoło i brodę.
– Nikt nie widział Ciszy… lady Ciszy?
– Co takiego? – Male pochylił się niżej, nadstawiając ucha.
– Lady Cisza! – wrzasnął Irving.
– Nie. Zdaje się, że nikt nie widział tej Eskimoski już od kilku dni. Musiała wyjść ze statku. Pewnie leży tam gdzieś martwa na lodzie. I dobrze, krzyżyk na drogę!
Irving skinął głową, poklepał ośnieżone ramię Male’a i ruszył w stronę rufy – trzymając się z dala od grotmasztu, wokół którego na pokład raz po raz spadały z hukiem wielkie kawały lodu i śniegu – by porozmawiać z Johnem Batesem, który pełnił wachtę przy prawej burcie.
Bates także niczego nie widział. Nie widział nawet pięciu marynarzy zmierzających do pracy na dziobie.
– Pan wybaczy, ale nie mam zegarka, a boję się, że w tym cholernym wietrze nie usłyszę, jak będą wybijali szklanki. Dużo jeszcze zostało do końca wachty?
– Usłyszy pan szklanki, kiedy wybije je pan Male! – odkrzyknął Irving, pochylając się nad okrytą lodem wełnianą kulą, która była głową dwudziestosześcioletniego marynarza. – Przyjdzie tu zresztą do was, zanim zejdzie na pokład. Czekajcie cierpliwie, Bates.
– Tak jest.
Wiatr próbował zbić Irvinga z nóg, kiedy ten przeszedł na drugą stronę brezentowego namiotu, poczekał, aż z góry przestanie na chwilę spadać lód – nawet przez wycie wiatru słyszał krzyki i przekleństwa marynarzy pracujących na maszcie – potem szybko przedarł się przez dwie stopy świeżego śniegu zalegającego na pokładzie, zanurkował pod zamarznięty brezent i zszedł pod pokład.
Wcześniej przeszukał oczywiście wielokrotnie niższe pokłady – szczególnie przestrzeń za skrzynkami przy izbie chorych, gdzie Eskimoska miała swoje legowisko – teraz jednak poszedł na rufę. O tej porze na okręcie panowała cisza, przerywana jedynie trzaskami i tupotem nóg dochodzącymi z górnego pokładu, chrapaniem zmęczonych ludzi śpiących w hamakach, przekleństwami pana Diggle’a i brzękiem jego naczyń oraz nieustającym wyciem wiatru i pojękiwaniem lodu.
Irving posuwał się powoli w dół ciemnej i wąskiej zejściówki. Prócz kajuty pana Male’a żadna z oficerskich kwater nie była pusta. Pod tym względem HMS Terror miał szczęście. Podczas gdy Erebus stracił już kilku oficerów, w tym sir Johna i porucznika Gore’a, na Terrorze nie umarł żaden z oficerów i podoficerów prócz młodego Johna Torringtona, szefa palaczy, który zmarł z przyczyn naturalnych i został pochowany półtora roku wcześniej na wyspie Beechey.
W Wielkiej Kajucie nie było nikogo, nikt zresztą nie wytrzymałby długo w dojmującym chłodzie, który panował tu od jakiegoś czasu; nawet książki stojące na półkach wyglądały na zziębnięte; drewniany przyrząd, który po nakręceniu odtwarzał muzykę z metalowych dysków, milczał już od wielu dni. Irving zdążył zauważyć, że w kajucie komandora Croziera wciąż pali się światło, nim przeszedłszy przez puste mesy oficerów i podoficerów, wrócił do schodów.
Na najniższym pokładzie jak zawsze było bardzo ciemno i zimno. Ostatnio marynarze rzadziej schodzili tu po zapasy – racje żywnościowe ograniczono niemal do minimum po tym, jak lekarze odkryli, że ogromna część konserw uległa zepsuciu – rzadziej też przenoszono węgiel z ładowni do kotłowni, gdyż ograniczeniu uległy również godziny ogrzewania statku, Irving był więc tutaj zupełnie sam. Drewniane belki i pokryte szronem metalowe obejmy jęczały wokół niego, gdy przeciskał się przez wąski korytarz. Światło lampy z trudem rozpraszało gęsty mrok, w dodatku widok przysłaniała para wydobywająca się z jego ust, która w mroźnym powietrzu natychmiast zamieniała się w drobne kryształki lodu.
Nie znalazł lady Ciszy w pomieszczeniach dziobowych – ani w magazynie cieśli, ani w magazynie bosmana, ani w całkiem już niemal pustym magazynie sucharów położonym tuż za tymi pomieszczeniami. Środkowa część najniższego pokładu wypełniona była niegdyś od podłogi do sufitu skrzyniami, beczkami i innymi pojemnikami z żywnością, które Terror zabrał ze sobą na morze, teraz jednak znaczna część pokładu świeciła pustkami. Tu także nie było lady Ciszy.
Irving skorzystał z klucza, który pożyczył mu komandor Crozier, i wszedł do magazynu rumu. W bladym świetle lampy widział pełne jeszcze butelki brandy i wina, zdawał sobie jednak sprawę, że poziom rumu w głównym pojemniku – ogromnej beczce – jest niepokojąco niski. Wiedział też dobrze, podobnie jak wszyscy oficerowie Królewskiej Marynarki Wojennej, że kiedy rum się skończy – kiedy marynarze przestaną dostawać swoją dzienną porcję grogu – może dojść do buntu. Pan Helpman, klark, i pan Goddard, dowódca ładowni, donieśli ostatnio, że zapasy rumu wystarczą na jakieś sześć tygodni, i to tylko wtedy, jeśli standardowa porcja alkoholu równa ćwierci pinta, którą rozpuszcza się w trzech ćwierciach wody, zostanie zmniejszona o połowę. Takie posunięcie z pewnością też nie spodobałoby się załodze Terroru .
Irving nie wierzył, by lady Cisza mogła się zakraść do zamkniętego na klucz magazynu rumu, przeszukał jednak uważnie całe pomieszczenie, zaglądając pod stoły i między beczki. Patrzył także wyżej, na rzędy kordów, bagnetów i muszkietów ułożonych starannie na półkach pod sufitem.
Przeszedł na tył statku, do magazynu amunicji, wciąż wypełnionego sporym zapasem prochu i kul, zajrzał nawet do prywatnego magazynku Croziera, zobaczył tam jednak tylko kilka ostatnich butelek whisky komandora – jedzenie zostało rozdzielone między oficerów w ciągu kilku ostatnich tygodni. Następnie przeszukał magazyn żagli, magazyn ubrań, schowki na linę kotwiczną na rufie i magazynek sternika. Gdyby to on był Eskimoską usiłującą ukryć się na statku, rozmyślał Irving, wybrałby zapewne magazyn żagli, pełen nietkniętych zwojów płótna, pościeli i nieużywanego od miesięcy sprzętu żeglarskiego.
Читать дальше