– Skąd więc ten ból? – dopytywał się Hickey.
– Ta rana to swego rodzaju stłuczenie, może więc boleć nawet przez kilka tygodni, podobnie jak duży, ukryty głęboko pod skórą siniak. Nie jest jednak poważna i nie zagraża życiu pana Magnusa.
– Możesz wyjąć te kule? – spytał Hickey.
– Niewykluczone. – Goodsir skinął głową. – Ale wolałbym nie próbować, przynajmniej dopóki jesteśmy w drodze. Musiałbym przeciąć w tym celu mięsień, który w dużej mierze już się zagoił. Po operacji pan Manson musiałby leżeć przez kilka dni… istniałoby też spore ryzyko zakażenia. Gdybyśmy zdecydowali się na usunięcie kul, wolałbym zrobić to w Obozie Terror albo na statku, by pacjent przez kilka dni mógł spokojnie wracać do zdrowia.
– Nie chcę, żeby bolał mnie brzuch – poskarżył się Magnus.
– Oczywiście, że nie – odparł Hickey, głaszcząc swego wielkiego przyjaciela po ramieniu. – Daj mu trochę morfiny, Goodsir.
Lekarz skinął głową i wylał odrobinę środka przeciwbólowego na łyżkę.
Magnus chętnie wypijał odmierzoną dawkę, a po przyjęciu morfiny siedział przez godzinę na dziobie szalupy ze słodkim uśmiechem na ustach, by potem zapaść w głęboki sen.
Tego dnia, w piątek 8 sierpnia, w świecie króla Hickeya panował należyty porządek. Jego zwierzęta pociągowe – Morfin, Orren, Brown, Dunn, Gibson, Smith, Best, Jerry, Work, Seeley i Strickland – były silne i zdrowe, dzięki czemu mogły żwawo ciągnąć sanie i łódź. Magnus był zadowolony – lubił siedzieć na dziobie jak oficer i patrzeć na krajobraz, który zostawiali za sobą – przynajmniej dopóki nie brakowało mu morfiny, a Hickey wiedział, że zapasy, którymi jeszcze dysponowali, wystarczą im do końca podróży do Obozu Terror lub do samego statku. Goodsir maszerował obok karawany i doglądał króla oraz jego małżonka. Pogoda była dobra, choć z dnia na dzień robiło się coraz zimniej, nie widzieli też ani śladu stworzenia, które wcześniej pozbawiło życia tylu marynarzy.
Mimo że jedli do syta, mieli jeszcze dość mięsa Thompsona i Aylmore’a, by jeszcze przez kilka dni nie martwić się o pożywienie – odkryli też, że ludzki tłuszcz może być paliwem, choć pali się nieco gorzej i krócej niż tłuszcz foczy lub wielorybi. Hickey postanowił, że nim jeszcze dotrą do Obozu Terror , urządzą loterię i wyłonią w ten sposób ofiarę, która pozwoli innym zachować formę do samego końca podróży.
Mogli oczywiście zmniejszyć racje, Cornelius Hickey wiedział jednak, że loteria napełni strachem serca jego poddanych i przypomni im raz jeszcze, kto jest królem tej wyprawy. Hickey zawsze miał czujny sen, a do tego spał teraz zjedna ręką na rewolwerze, jednak ta ostatnia ofiara – oraz kara, którą Magnus musiał zapewne wymierzyć Goodsirowi za kolejny akt nieposłuszeństwa – z pewnością pozbawiłaby złudzeń te spośród jego zwierząt pociągowych, które kryły w swych sercach zdradzieckie zamiary.
Na razie jednak cieszyli się słoneczną pogodą, błękitnym niebem i wysoką, sięgającą dwudziestu stopni temperaturą. Płozy sań sunęły z sykiem po lodzie i żwirze. Magnus, który niedawno otrzymał swoją dawkę morfiny, uśmiechał się do siebie i nucił pod nosem jakąś skoczną melodię.
Wszyscy wiedzieli, że od Obozu Terror dzieli ich już niecałe trzydzieści mil. Karmieni świeżym mięsem ludzie pokonywali codziennie dwie do trzech mil, a przy większych porcjach prawdopodobnie mogliby poruszać się jeszcze szybciej.
Mając to na uwadze, Hickey wyrwał kartkę z jednego spośród kilkunastu egzemplarzy Biblii, które na prośbę Magnusa załadowali do łodzi w obozie ratunkowym – było to o tyle dziwne, że Magnus nie umiał czytać – i dzielił ją właśnie na jedenaście równych pasków papieru.
Hickey oczywiście nie zamierzał brać udziału w nadchodzącej loterii, planował też zwolnić z niej Magnusa i przeklętego Goodsira. Wiedział już jednak, że wieczorem, kiedy zatrzymają się na odpoczynek, każdy z jedenastu pozostałych marynarzy napisze na pasku swe nazwisko lub postawi znaczek. Potem, na jego polecenie, Goodsir sprawdzi, czy każdy umieścił na losie swe prawdziwe imię lub narysował tam charakterystyczny, niepowtarzalny symbol.
Na końcu wszystkie skrawki papieru trafią do kieszeni królewskiego płaszcza, a potem rozpocznie się ponura ceremonia losowania.
GOODSIR
Na południowo-zachodnim przylądku Wyspy Króla Williama. 5 października 1848.
Z prywatnego dziennika doktora Harry’ego D.S. Goodsira:
6, 7 lub być może 8 października 1848
Wypiłem ostatnią porcję. Minie jeszcze kilka minut, nim poczuję w pełni Jej Działanie. Do tego czasu uzupełnię mój Dziennik.
Przez ostatnie kitka dni wspominałem młodego porucznika Hodgsona i wszystko, co mi powiedział w zaciszu naszego namiotu kilka tygodni temu, na dzień przed swoją śmiercią.
Porucznik wyszeptał wtedy:
– Przepraszam, że panu przeszkadzam, doktorze, ale muszę komuś powiedzieć, jak bardzo żałuję tego, co zrobiłem.
– Nie jest pan papistą, poruczniku Hodgson – odpowiedziałem szeptem.
– A ja nie jestem pańskim spowiednikiem. Proszę pozwolić mi spać.
– Przepraszam jeszcze raz, panie doktorze – nie dawał za wygraną Hodgson
– ale muszę komuś powiedzieć, jak bardzo żałuję, że zdradziłem komandora
– który zawsze był dla mnie dobry – i że pozwoliłem Hickeyowi wziąć pana do niewoli. Naprawdę ogromnie tego żałuję i bardzo mi przykro z tego powodu.
Leżałem w milczeniu. Nie reagowałem w żaden sposób na słowa młodzieńca.
– Odkąd zginął John – mówił dalej Hodgson – to znaczy porucznik Irving, mój przyjaciel ze szkoły artyleryjskiej, byłem przekonany, że toHickey go zamordował, i panicznie się go bałem.
– Dlaczego więc przyłączył się pan do pana Hickeya, skoro uważał pan go za potwora? – wyszeptałem w ciemnościach.
– Bałem się… Chciałem być po jego stronie, bo mnie przerażał – odparł Hodgson. A potem wybuchnął płaczem.
– Powinien się pan wstydzić – powiedziałem.
Mimo to objąłem go ramieniem i klepałem po plecach, kiedy szlochał cicho, aż wreszcie zasnął ze zmęczenia.
Następnego ranka pan Hickey zebrał wszystkich przed namiotami, kazał Mangusowi Mansonowi wywlec porucznika Hodgsona przed szereg i rzucić go na kolana. Potem pan Hickey wyjął rewolwer i oświadczył, że nie będzie tolerował próżniactwa i że wszyscy pracowici i lojalni towarzysze będą żyć w dostatku, a próżniacy zginą.
Następnie przystawił lufę rewolweru do podstawy czaszki George’a Hodgsona i odstrzelił mu pół głowy.
Muszę przyznać, że porucznik Hodgson był bardzo dzielny. Nie okazywał tego ranka choćby cienia strachu. Jego ostatnie słowa, tuż przed wystrzałem, brzmiały: „Idź do diabła”.
Chciałbym przeżyć swe ostatnie chwile równie godnie. Wiem jednak z całą pewnością, że tak się nie stanie.
Jednak przedstawienie urządzone tamtego ranka przez pana Hickeya nie skończyło się wraz ze śmiercią porucznika Hodgsona ani z chwilą, gdy Magnus Manson rozebrał biednego chłopca do naga i pozostawił jego ciało przed zgromadzonymi wokół marynarzami.
Przyznam, że na ten widok ścisnęło mi się serce. Biedny Hodgson był niewiarygodnie chudy. Jego ręce wyglądały jak kości obciągnięte skórą. Zebra i miednica sterczały do góry, jakby lada moment miały przebić cienką skórę. Całe ciało chłopca pokryte było licznymi sińcami.
Читать дальше