– Minęły dwa dni, odkąd komandor, Goodsir, Goddard i Lane opuścili obóz – przemówił wreszcie Edward Couch. – Minie kilka kolejnych, nim uda nam się odnaleźć Hickeya i jego ludzi, jeśli w ogóle uda nam się ich odnaleźć. Wystarczy, żeby Hickey odszedł trochę dalej w głąb wyspy albo lodu, a nigdy go nie znajdziemy. Wiatr zasypuje ślady w ciągu kilku godzin… nawet ślady płóz. Naprawdę sądzisz, że Francis Crozier będzie jeszcze żył za tych kilka dni? Prawdę mówiąc, jestem pewien, że zginął w tym samym czasie, co Goddard i Lane.
Des Voeux przygryzł ustnik fajki.
– No dobrze, a co z doktorem Goodsirem? Potrzebujemy lekarza. Przypuszczam, że jego Hickey jednak oszczędził. Być może wrócił tutaj właśnie ze względu na Goodsira.
Robert Thomas pokręcił głową.
– Być może Cornélius Hickey potrzebuje doktora Goodsira do własnych, nikczemnych celów, ale nam już się lekarz nie przyda.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Większość lekarstw i instrumentów naszego lekarza została tutaj; zabrał ze sobą tylko swoją torbę – odparł Farr. – A Thomas Hartnell, który był jego pomocnikiem, wie, jak stosować te środki.
– A jeśli trzeba będzie przeprowadzić jakąś operację? – nie dawał za wygraną Des Voeux.
Couch uśmiechnął się smutno.
– Chłopcze, naprawdę wierzysz, że ktoś, kto potrzebuje operacji, ma w ogóle szanse dożyć końca tej wyprawy?
Des Voeux nie odpowiedział.
– A jeśli Hickey i jego ludzie nigdzie nie poszli? – spytał Andrews.
– Jeśli nawet nie zamierzali nigdzie iść? Wrócił, żeby zabić komandora, porwać Goodsira i zaszlachtować biednego Goddarda i Lane’a, a potem pociąć ich na kawałki, jak zwierzęta. On traktuje nas wszystkich jak bydło rzeźne. Może czeka już za najbliższym grzbietem, żeby zaatakować cały obóz?
– Robisz z mata uszczelniacza straszydło – parsknął Des Voeux.
– On sam zrobił już z siebie straszydło – odparł Andrews. – A właściwie nie straszydło, tylko diabła. Prawdziwego diabła. On i ten jego pomagier, Magnus Manson – niech ich piekło pochłonie – sprzedali swoje dusze i w zamian zostali obdarzeni jakąś ciemną mocą. Wspomnicie jeszcze moje słowa.
– Wydawałoby się, że jeden prawdziwy potwór w zupełności wystarczy na jedną ekspedycję – powiedział Thomas.
Nikt się nie roześmiał.
– Właściwie to jest jeden potwór – rzekł wreszcie Edward Couch.
– I to dobrze znany ludzkiej rasie.
– Cóż więc proponujecie? – spytał Des Voeux po kolejnej chwili ciszy. – Żebyśmy uciekli przed Hickeyem i wyruszyli jutro na południe?
– Moim zdaniem powinniśmy wyruszyć jeszcze dzisiaj – powiedział Joseph Andrews. – Gdy tylko załadujemy do łodzi sprzęt. Możemy ciągnąć je przez całą noc; jeśli wzejdzie księżyc, będzie wystarczająco jasno. Jeśli nie, wykorzystamy trochę paliwa, które zostawiliśmy do tej pory, i zapalimy lampę. Sam powiedziałeś, Charles, że zostawiliście na trasie bambusowe kije i że bez trudu je odnajdziemy. Kiedy nadejdzie pierwsza prawdziwa śnieżyca, wszystkie znikną pod śniegiem.
Couch pokręcił głową.
– Ludzie Des Voeux są zmęczeni. Nasi są zupełnie zniechęceni. Wyprawmy dziś wieczorem ucztę i zjedzmy wszystkie foki, które tu ze sobą przyciągnęliście, Charles. Ruszymy w drogę jutro rano. Dobry posiłek i kilka godzin snu na pewno podniesie nas wszystkich na duchu.
– Ale wystawimy straże na noc – zastrzegł Andrews.
– Tak jest. – Couch skinął głową. – Sam stanę pierwszy. Nie jestem bardzo głodny.
– Pozostaje jeszcze kwestia dowództwa – zauważył Thomas Farr, spoglądając po kolei na twarze mężczyzn zgromadzonych w namiocie.
– Charles niech dowodzi – rzekł pierwszy oficer Robert Thomas.
– Sir John awansował go na pierwszego oficera okrętu flagowego.
– Ale ty byłeś pierwszym oficerem na Terrorze, Robercie – powiedział Farr do Thomasa.
Thomas pokręcił energicznie głową.
– Erebus był okrętem flagowym. Pan Des Voeux jest lepszym przywódcą niż ja, a będziemy potrzebowali dobrego przywódcy.
– Nie mogę uwierzyć, że nie ma już z nami komandora Croziera. – Andrews westchnął.
Mężczyźni palący fajki zaciągnęli się mocniej dymem. Przez chwilę znów wszyscy milczeli. Na zewnątrz ktoś rozmawiał o fokach, ktoś inny roześmiał się głośno, w tle słychać było trzaski i eksplozje pękającego lodu.
– Teoretycznie wyprawie przewodzi teraz porucznik George Henry Hodgson – powiedział Thomas Farr.
– Och, pieprzyć porucznika Hodgsona rozżarzonym prętem w dupę – żachnął się Joseph Andrews. – Gdyby ten gnojek wrócił tu teraz, udusiłbym go gołymi rękami i naszczał na jego trupa.
– Wątpię, czy porucznik Hodgson jeszcze żyje – rzekł cicho Des Voeux. – Uzgodniliśmy więc, że ja dowodzę teraz całą ekspedycją, a moi zastępcy to Robert i Edward?
– Tak jest – przytaknęli pozostali podoficerowie.
– Oczywiście przed podjęciem ważnych decyzji będę konsultował się z wami wszystkimi – mówił dalej Des Voeux. – Zawsze chciałem dowodzić załogą… ale nie w ten sposób. Będę potrzebował waszej pomocy.
Wszyscy pokiwali ze zrozumieniem głowami.
– Chciałbym, żebyśmy uzgodnili jeszcze jedną rzecz, zanim wyjdziemy do naszych ludzi i zaczniemy przygotowywać się do uczty i jutrzejszego wymarszu – powiedział Couch.
Des Voeux pytająco uniósł brwi.
– Co z chorymi? Hartnell mówi, że sześciu marynarzy nie da rady iść o własnych siłach, nawet gdyby zależało od tego ich życie. Są zbyt chorzy. Weźmy na przykład Jopsona, stewarda komandora. Pan Helpman i nasz mechanik, Thompson, nie żyją, ale Jopson ciągle się jakoś trzyma. Hartnell mówi, że nie ma nawet siły, żeby podnieść głowę i normalnie się napić – trzeba mu przy tym pomagać – ale wciąż żyje. Zabieramy go ze sobą?
Des Voeux spojrzał na Coucha, a potem na twarze pozostałej trójki, szukając w nich odpowiedzi, nie dopatrzył się jednak niczego.
– A jeśli zabierzemy Jopsona i innych ciężko chorych – kontynuował Couch. – To po co?
Des Voeux nie musiał pytać, co miał na myśli mat. Będziemy ich ciągnąć jako chorych towarzyszy czy jako jedzenie?
– Jeśli ich tutaj zostawimy – przemówił głośno – a Hickey wróci, czego obawiają się niektórzy z nas, na pewno potraktuje ich jak darmowy zapas mięsa.
Couch pokręcił głową.
– Nie o to pytałem.
– Wiem – odrzekł Des Voeux. Wziął głęboki oddech i omal nie zakrztusił się dymem z fajek. – No dobrze, oto moja pierwsza decyzja jako nowego dowódcy wyprawy Franklina. Kiedy jutro rano wyciągniemy łodzie na lód, każdy, kto będzie miał dość sił, by dojść do tych łodzi, pójdzie z nami. Jeśli umrze po drodze, zdecydujemy, co zrobić z jego ciałem. Ja zdecyduję. Ale jutro rano z obozu ratunkowego wyjdą tylko ci, którzy mogą iść o własnych siłach.
Żaden z mężczyzn obecnych w namiocie nie przemówił, dwóch skinęło tylko głowami. Wszyscy unikali wzroku Des Voeux.
– Powiem o tym ludziom, kiedy już zjemy – oświadczył Des Voeux. – Każdy z was wybierze sobie jakiegoś godnego zaufania towarzysza na wachtę. Edward ustali kolejność. Nie pozwólcie tym ludziom objeść się do nieprzytomności. Musimy trzeźwo myśleć i być czujni – przynajmniej niektórzy z nas – dopóki nie dotrzemy do otwartej wody.
Wszyscy pokiwali zgodnie głowami.
– W porządku, idźcie i powiedzcie swoim ludziom o uczcie – rozkazał Des Voeux. – Na dzisiaj to wszystko.
Читать дальше