Crozier pokręcił głową i spojrzał na Fitzjamesa, ten jednak spał, opierając ręce i głowę na podciągniętych kolanach. Komandor porucznik pochrapywał lekko.
Crozier przełożył kartkę, pióro i maleńki kałamarz do jednej ręki, drugą zaś nabrał trochę śniegu i natarł nim twarz. Lodowaty dotyk otrzeźwił go nieco.
Skup się, Francis, na miłość boską. Skup się . Żałował, że nie ma ze sobą jeszcze jednej kartki, na której mógłby napisać całkiem nową wiadomość. Spojrzał ponownie na zapisany już arkusz. Większość miejsca zajmował oficjalny nadruk – wielkie czarne litery głoszące Osoba, która znalazła ten dokument, proszona jest o dostarczenie go do sekretarza Admiralicji oraz ta sama informacja w języku francuskim, niemieckim, portugalskim i kilku innych – i notatka sporządzona przez Gore’a. Na marginesie ciągnęły się maleńkie, niewyraźne i nierówne literki, w których Crozier z trudem rozpoznał własny charakter pisma; wyglądały tak, jakby napisał je przerażony, zmarznięty lub umierający człowiek.
Albo ktoś, kto wykazywał wszystkie te trzy cechy.
Nieważne, pomyślał. Albo i tak nikt tego nigdy nie przeczyta, albo będziemy już wtedy dawno martwi. Nieważne. Może sir John zawsze to rozumiał. Może dlatego właśnie nie zostawił żadnej wiadomości na Beechey. Wiedział od samego początku.
Zanurzył pióro w atramencie i napisał:
Sir John Franklin umarł 11 czerwca 1847 roku. Do dzisiejszego dnia zmarło ogółem 9 oficerów i 15 nmrynarzy.
Crozier znów przerwał. Nie pomylił się przypadkiem? Doliczył do zmarłych Irvinga? Nie potrafił dokonać prostych obliczeń. Wczoraj miał pod komendą sto pięć dusz… sto pięć, kiedy opuścił Terror , swój okręt, swój dom, swoją żonę, swoje życie… Nie będzie niczego zmieniał.
Odwróciwszy kartkę do góry nogami, na niezapisanym jeszcze fragmencie górnego marginesu nagryzmolił F.R.M. Crozier, komandor i oficer dowodzący.
Trącił Fitzjamesa, wyrywając go ze snu.
– James… podpisz się tutaj.
Młodszy komandor przetarł zaspane oczy, spojrzał na dokument i nie przeczytawszy nawet jego treści, podpisał się we wskazanym przez Croziera miejscu.
– Dopisz Komandor HMS Erebus – polecił Crozier. Fitzjames dopisał.
Crozier zwinął kartkę, włożył ją ponownie do mosiężnego pojemnika, zamknął go szczelnie i schował do kopca. Naciągnął rękawicę i obłożył kopiec kamieniami, które przed chwilą z niego zdjęli.
– Francis, napisałeś, dokąd pójdziemy i kiedy wyruszamy? Crozier uświadomił sobie, że tego nie zrobił. Zaczął mu wyjaśniać, dlaczego… dlaczego skazani byli na śmierć bez względu na to, czy zostaną w obozie, czy wyruszą w drogę. Dlaczego nie postanowił jeszcze, czy powędrują w stronę odległej Boothii, czy też w stronę Rzeki Backa. Zaczął wyjaśniać Fitzjamesowi, że jeśli pójdą, trafi ich szlag, a jeśli zostaną, też trafi ich szlag, i że i tak nikt nie przeczyta tej cholernej wiadomości, więc co za różnica…
– Pst! – uciszył go nagle Fitzjames.
Coś krążyło wokół nich, ukryte za zasłoną gęstej mgły. Obaj słyszeli ciężkie kroki na żwirze i lodzie. Coś bardzo dużego sapało w mgle. Szło na czterech łapach, nie dalej niż piętnaście stóp od kopca, potężne łapy przesuwały drobiny żwiru ze chrzęstem głośniejszym niż odległe grzmoty.
Crozier słyszał nie tylko kroki stworzenia, ale i jego ciężki oddech – było teraz za nimi, okrążało po raz kolejny kopiec. Obaj zerwali się na równe nogi.
Crozier wyjął z kieszeni pistolet. Ściągnął rękawicę i odbezpieczył pistolet, gdy zarówno kroki, jak i sapanie zatrzymały się dokładnie na wprost nich, we mgle. Crozier był pewien, że czuje już ohydny smród wydobywający się z paszczy potwora.
Fitzjames, który nie miał ze sobą żadnej broni, a w dłoniach wciąż trzymał kałamarz i pióro, wskazał na mgłę, na miejsce, gdzie, jak mu się wydawało, czaił się na nich potwór.
Znów zachrzęścił żwir. Stworzenie szło w ich stronę.
Powoli z mgły wynurzył się trójkątny łeb zawieszony pięć stóp nad ziemią. Wilgotne białe futro zlewało się w jedno z gęstą mgłą. Nieludzkie, czarne oczy przypatrywały im się z odległości zaledwie sześciu stóp.
Crozier wymierzył pistolet w punkt położony tuż nad łbem stworzenia.
Ogromna głowa przysunęła się bliżej, jakby nie była połączona z żadnym ciałem. Potem z mgły wysunęły się olbrzymie ramiona.
Crozier strzelił, mierząc jednak na tyle wysoko, by nie trafić w pysk zwierzęcia.
Ogłuszający huk był bolesny nie tylko dla ich uszu, ale dla całego układu nerwowego, osłabionego przez szkorbut.
Młody niedźwiedź polarny, właściwie jeszcze niedźwiedziątko, parsknął z przestrachem, cofnął się o krok, obrócił w miejscu i rzucił do ucieczki, znikając natychmiast w białej mgle. Przez chwilę jeszcze słyszeli chrzęst łap uderzających o żwir, oddalający się w stronę morza, na północny zachód.
Crozier i Fitzjames wybuchnęli śmiechem.
Żaden nie mógł przestać. Gdy tylko któryś trochę się uspokajał, drugi śmiał się jeszcze głośniej, opętany szalonym, bezrozumnym atakiem wesołości.
Zgięci wpół, trzymali się za brzuchy, wstrząsani konwulsjami śmiechu, które przenikały bólem ich posiniaczone ciała.
Crozier upuścił pistolet i wszystko zaczęło się od nowa.
Klepali się po plecach, wskazywali palcami na mgłę i śmiali się, a łzy wesołości przymarzały im do policzków i baków. Podpierając się nawzajem, nie przestawali rechotać.
Obaj komandorzy opadli na żwir i oparli się plecami o kopiec, co znów rozbawiło ich do łez.
W końcu śmiech zamienił się chichot, chichot w sporadyczne parskanie, a parskanie w głęboki, ciężki oddech.
– Wiesz, za co oddałbym teraz swoje lewe jajo? – spytał wreszcie komandor Francis Crozier.
– Za co?
– Za szklaneczkę whisky. A właściwie dwie. Jedną dla mnie, drugą dla ciebie. Ja stawiam, James.
Fitzjames skinął głową, ściągając lód z powiek i wydłubując z brody zamarznięte smarki.
– Dzięki, Francis. A ja wzniósłbym pierwszy toast za ciebie. Jesteś najlepszym dowódcą i człowiekiem, z jakim kiedykolwiek miałem zaszczyt służyć.
– Możesz oddać mi na chwilę pióro i kałamarz? – poprosił Crozier. Włożywszy z powrotem rękawicę, ponownie zdjął kamienie z kopca, wydobył zeń pojemnik, otworzył go, rozłożył kartkę na kolanie, znów ściągnął rękawicę, zanurzył pióro w atramencie i na maleńkim skrawku wolnego miejsca pod swoim nazwiskiem, napisał:
Wyruszamy jutro, 26 kwietnia, do ujścia Rzeki Backa.
GOODSIR
69°?Tszerokości geograficznej północnej, 98°?T długości geograficznej zachodniej. 6 czerwca 1848.
Z prywatnego dziennika doktora Harry’ego D.S. Goodsira:
Wtorek, 6 czerwca – komandor Fitzjames wreszcie umarł. Bogu dzięki.
W odróżnieniu od wszystkich innych, którzy umarli w ciągu ostatnich sześciu tygodni, czyli odkąd zaczęliśmy ciągnąć łodzie na południe (ta praca to prawdziwe piekło, z którego nie zwolniono nawet jedynego lekarza ekspedycji), komandor, przynajmniej moim zdaniem, nie padł ofiarą szkorbutu.
Chorował na szkorbut, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Właśnie skończyłem sekcję zwłok tego dobrego człowieka; siniaki, krwawiące dziąsła i poczerniałe wargi świadczą jednoznacznie o postępującej chorobie. Ale to nie szkorbut był tutaj zabójcą.
Читать дальше