Ostatnie trzy dni swego życia komandor spędził tutaj, około 80 mil na południe od Obozu Terror, w smaganej wiatrem zatoce, gdzie linia brzegowa Ziemi Króla Williama skręca ostro na zachód. Po raz pierwszy od sześciu tygodni rozbiliśmy wszystkie namioty – łącznie z tymi największymi – i skorzystaliśmy z węgla oraz żelaznego pieca, które przyciągnęliśmy ze sobą aż tutaj. Przez ostatnie tygodnie jedliśmy wyłącznie zimne posiłki – albo co najwyżej tylko częściowo podgrzane na maleńkich eterowych kuchenkach. Przez ostatnie dwa dni dostawaliśmy wreszcie ciepłe jedzenie – oczywiście zdecydowanie za mało, ledwie trzecią część tego, czego potrzebujemy do niezwykle wyczerpującej pracy, jaką jest ciągnięcie sań, ale przynajmniej posiłki były ciepłe. Przez dwa ranki z rzędu budziliśmy się w tym samym miejscu. Marynarze nazywają to miejsce Zatoką Luksusów.
Zatrzymaliśmy się głównie po to, by pozwolić komandorowi Fitzjamesowi umrzeć w spokoju. Ale komandor do ostatnich chwil swego życia nie zaznał spokoju.
Biedy porucznik Le Vesconte przed kilkoma dniami miał te same objawy co komandor Fitzjames. Porucznik Le Vesconte zmarł nagle trzynastego dnia naszej straszliwej wędrówki na południe – zaledwie 18 mil od Obozu Terror, jeśli dobrze pamiętam. Tego samego dnia odszedł szeregowiec Pilkington. Obaj jednak mieli już znacznie bardziej zaawansowane objawy szkorbutu, a ich bolesna agonia nie trwała tak długo jak męczarnie biednego komandora.
Przyznam, że nie pamiętałem, iż porucznik Le Vesconte ma na imię Harry. Nasze stosunki były dość przyjacielskie, ale też dość oficjalne, a na liście załogi porucznik figurował jako H.T.D. Le Vesconte. Zapewne słyszałem od czasu do czasu, jak inni oficerowie zwracają się do niego po imieniu – słyszałem to zapewne setki razy – zawsze jednak byłem zbyt zajęty lub zbyt zamyślony, by zwrócić na to uwagę. Dopiero po śmierci porucznika le Vesconte zauważyłem, że inni mówią o nim po prostu „Harry”.
Szeregowiec Pilkington miał na imię William.
Pamiętam, że tamtego majowego dnia, po pogrzebie porucznika Le Vesconte’a i szeregowca Pilkingtona, jeden z marynarzy zaproponował, by nazwać pobliski cypel od jego nazwiska, „Le Vesconte Point”. Komandor Crozier sprzeciwił się temu pomysłowi, mówiąc, że jeśli zaczniemy nazywać od naszych nazwisk wszystkie miejsca, w których będziemy chować zmarłych, wkrótce zabraknie nam cypli, przylądków i wysp.
Te słowa zdumiały wszystkich marynarzy i muszę przyznać, że zdumiały także mnie. Zapewne miał to być żart, aleja poczułem się zszokowany – podobnie zapewne jak pozostali.
Być może to właśnie było celem komandora Croziera. Od tej pory nikt już nie proponował, by nazywać elementy krajobrazu nazwiskami zmarłych oficerów.
Komandor Fitzjames już od kilku tygodni był wyraźnie osłabiony – nawet nim jeszcze opuściliśmy Obóz Terror – lecz cztery dni temu dotknięty został chorobą znacznie gwałtowniejszą i boleśniejszą niż zwykłe osłabienie lub nawet szkorbut.
Od jakiegoś czasu komandor miał kłopoty z żołądkiem i jelitami, lecz nagle, 2 czerwca, po prostu się przewrócił. Zgodnie z przepisami nie przerywamy marszu, by zajmować się chorymi, lecz kładziemy ich w którejś z większych łodzi i ciągniemy wraz z zapasami i sprzętem. Komandor Crozier osobiście dopilnował, by komandor Fitzjames ułożony został starannie we własnym welbocie.
Ponieważ podczas tego długiego marszu na południe ciągniemy łodzie partiami – najpierw przez kilka godzin przeciągamy pięć ciężkich łodzi zaledwie kilkaset jardów po żwirze i śniegu, starając się zawsze wędrować po lądzie, a nie po paku poprzecinanym dziesiątkami wałów lodowych, a potem wracamy po pozostałe – zwykle gdy marynarze idą po drugą partię łodzi, ja zostaję z najciężej chorymi. Często towarzyszą mi wtedy panowie Diggle i Wall, którzy przygotowują na maleńkich eterowych kuchenkach posiłek dla niemal setki ludzi, oraz kilku marynarzy z muszkietami, którzy strzegą nas przed potworem z lodu i Eskimosami.
Komandor Fitzjames cierpiał straszliwe katusze. Nieustające nudności, wymioty i biegunka oraz okropne skurcze sprawiały, że ten dzielny i silny mężczyzna zwijał się w kłębek i krzyczał z bólu.
Drugiego dnia próbował dołączyć do zespołu ciągnącego jego łódź – nawet oficerowie idą od czasu do czasu w zaprzęgach – wkrótce jednak znów upadł.
Znów dręczyły go nieustające wymioty i skurcze. Kiedy marynarze zostawili na lodzie wełboty i poszli po drugą piątkę łodzi, komandor Fitzjames wyznał mi, że ma kłopoty ze wzrokiem, że widzi tylko niewyraźne plamy, a czasem widzi też podwójnie.
Spytałem go, czy nosił gogle, którymi chronimy oczy przed blaskiem słońca. Marynarze ich nienawidzą, bo ograniczają pole widzenia, a poza tym przyprawiają ich o ból głowy. Komandor Fitzjames przyznał, że nie nosił gogli, ale zauważył także, że dzień od rana był pochmurny i że nie nosił ich także nikt inny. W tym momencie musieliśmy przerwać rozmowę, gdyż komandor znów zaczął wymiotować.
Tego samego dnia, a właściwie nocy, komandor powiedział mi, że ma kłopoty z przełykaniem i nieustannie czuje suchość w ustach. Wkrótce potem zaczął chrapliwie oddychać i nie mógł już mówić. Nim wstał dzień, paraliż objął ręce komandora, tak iż nie mógł już dłużej nawet pisać.
Komandor Crozier zarządził tego dnia postój – pierwszy całodniowy postój od czasu wyjścia z Obozu Tenor. Rozbito wszystkie namioty. Wyjęto nawet duży namiot przeznaczony na izbę chorych – marynarze, którzy są teraz znacznie słabsi i mniej sprawni niż jeszcze kilka tygodni temu, rozbijali go niemal przez trzy godziny i po raz pierwszy od półtora miesiąca wszyscy chorzy zostali ułożeni w jednym miejscu.
Pan Hoar, schorowany steward komandora Fitzjamesa, umarł 2 marca. (Był to pierwszy dzień naszej wędrówki; przeszliśmy wtedy niecałą milę i wciąż widzieliśmy wszystkie zapasy ułożone w Obozie Terror, zupełnie jakbyśmy nie osiągnęli absolutnie niczego po dwunastu godzinach morderczej pracy. Te pierwsze dni – potrzebowaliśmy aż tygodnia, by pokoruić wąski, liczący zaledwie sześć mil szerokości przesmyk na południe od Obozu Terror – omal nie złamały w nas ducha i nie pozbawiły woli przetrwania.)
Szeregowiec Heather, który kilka miesięcy wcześniej stracił fragment mózgu, w końcu pozwolił swemu ciału umrzeć czwartego dnia wędrówki. Jego towarzysze broni odegrali na dudach pożegnalną pieśń nad jego płytkim, naprędce wykopanym grobem.
I tak po kolei odchodzili od nas kolejni chorzy, jedtuzk po niemal jednoczesnej śmierci porucznika Le Vesconte ‘a i szeregowca Pilkingtona pod koniec drugiego tygodnia wędrówki nastał długi okres, podczas którego nikt nie umarł. Ludzie zaczęli wierzyć, że ci naprawdę chorzy już poumierali, a zostali tylko silni.
Nagła zapaść komandora Fitzjamesa przypomniała nam, że wszyscy z dnia na dzień robimy się coraz słabsi. Tak naprawdę nikt spośród nas nie jest już silny, być może z wyjątkiem tego olbrzyma, Magnusa Mansona, który jakimś dziwnym zrządzeniem losu nie chudnie ani nie traci sił.
Chcąc powstrzymać nieustające wymioty komandora Fitzjamesa, podałem mu dawkę asafetydy, żywicy o działaniu rozkurczającym. Nic się nie zmieniło. Komandor nie przyjmował pokarmów stałych ani płynu. Podałem mu wodę wapienną, by uspokoić nieco jego żołądek, lecz i to nie pomogło.
Читать дальше