– Idź po siano i wodę – powiedziała Elinor – ja skończę czyszczenie, skoro już zaczęłam.
Odniosłem na miejsce siodło i uzdę, przyniosłem siano i wodę. Elinor przeczesała jeszcze grzywę konia, ja przykryłem go derką i zapiąłem ją pod brzuchem. Elinor obserwowała mnie, kiedy porządkowałem słomę w boksie, żeby przygotować koniowi wygodne posłanie, i czekała, aż zamknę wejście do boksu.
– Dziękuję – powiedziałem. – Bardzo pani dziękuję. Uśmiechnęła się blado.
– Dla mnie to jest przyjemność. Naprawdę. Lubię konie. Zwłaszcza wyścigowe. Szczupłe, szybkie, ekscytujące.
– Tak – przyznałem.
Przeszliśmy razem przez podwórze, ona do furtki, a ja do domu stojącego obok.
– One są tak różne od tego, z czym mam do czynienia przez cały tydzień – dodała.
– A co pani robi przez cały tydzień?
– Och… studiuję. Jestem na uniwersytecie w Durham.
Nagle na jej twarzy pojawił się jakiś taki prywatny uśmiech, jakby na wspomnienie czegoś. Nie był przeznaczony dla mnie. Ktoś będący na równym poziomie towarzyskim – pomyślałem – może znaleźć u Elinor coś więcej niż tylko dobre maniery.
– To naprawdę zadziwiające, jak ty wspaniale jeździsz – powiedziała niespodziewanie. – Słyszałam, jak Inskip mówił ojcu dziś rano, że warto by załatwić dla ciebie licencję. Czy myślałeś kiedy o wyścigach?
– O tak – rzekłem z zapałem, nim zdążyłem pomyśleć.
– A więc dlaczego nie?
– Och… może wkrótce będę stąd odchodził.
– Co za szkoda… – Było to grzeczne, nic więcej.
Doszliśmy do domu. Uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie i przeszła przez furtkę, ginąc mi z oczu. Mogę już nigdy więcej jej nie zobaczyć, pomyślałem, i zrobiło mi się trochę przykro.
Kiedy furgon powrócił z jednodniowych wyścigów (przywożąc zwycięzcę, trzeciego w gonitwie i jednego przegranego konia), wszedłem do szoferki i znów pożyczyłem mapę. Chciałem znaleźć miejscowość, w której mieszkał Paul Adams, i już po chwili to mi się udało. Kiedy zdałem sobie sprawę ze znaczenia tego odkrycia, roześmiałem się zaskoczony. Wyglądało na to, że jest jeszcze jedno miejsce, w którym mogę starać się o pracę.
Wróciłem do przytulnej kuchni pani Allnut, zjadłem przyrządzone przez panią Allnut doskonałe jajka z frytkami, chleb z masłem i ciasto owocowe, a potem spałem bez snów na nierównym materacu pani Allnut; rano zaś wykąpałem się luksusowo w lśniącej łazience pani Allnut. A po południu poszedłem w górę potoku, mając nareszcie coś interesującego do przekazania lordowi October.
Pojawił się z kamienną twarzą i zanim zdążyłem powiedzieć słowo, uderzył mnie mocno i solidnie w policzek. Było to mistrzowskie uderzenie wierzchem dłoni, które wychodziło aż od ramienia, ale jego nadejście zauważyłem za późno.
– A to za co, do diabła? – zapytałem, przeciągając językiem po zębach i stwierdzając z zadowoleniem, że żaden nie został złamany.
Spojrzał na mnie.
– Patty mi powiedziała… – Zamilkł, jak gdyby zbyt trudno było mu mówić dalej.
– Aha – rzuciłem bezbarwnie.
– Tak, aha – przedrzeźniał mnie z wściekłością.
Oddychał szybko i myślałem, że ma zamiar jeszcze raz mnie uderzyć. Włożyłem ręce do kieszeni, October nie poruszył się, ręce miał opuszczone, zaciskał i rozprostowywał pięści.
– Co Patty panu powiedziała?
– Wszystko. – Jego furia była niemal namacalna. – Przyszła do mnie dziś rano zapłakana. Powiedziała mi, jak ją pan zaprowadził do stodoły z sianem… i trzymał tam, aż była zupełnie wyczerpana szamotaniem się… powiedziała mi o tych wszystkich obrzydliwych rzeczach, które pan… robił i jak pan ją zmusił do… do… – Nie mógł tego wypowiedzieć.
Byłem przerażony.
– Ja nic takiego – powiedziałem nieskładnie – nic takiego nie zrobiłem. Pocałowałem ją… i to wszystko. Wymyśliła to sobie.
– Nie mogłaby tego wymyślić. To było zbyt szczegółowe… nie mogłaby wiedzieć o takich rzeczach, gdyby jej się nie przydarzyły.
Otworzyłem usta i… zamknąłem z powrotem. Z pewnością przydarzyły się jej, gdzieś indziej, z kimś innym, na pewno nie raz, i na pewno przy jej chętnym współudziale. Zorientowałem się, że w jakimś stopniu uda jej się ta ohydna zemsta, ponieważ są pewne rzeczy, których nie można powiedzieć ojcu dziewczyny, zwłaszcza jeśli się go lubi.
October odezwał się zjadliwie:
– Nigdy jeszcze nie pomyliłem się tak gruntownie. Myślałem, że jest pan człowiekiem odpowiedzialnym… a w każdym razie zdolnym do panowania nad sobą. A nie nędznym lubieżnym zuchwalcem, który bierze moje pieniądze, zdobywa mój szacunek i… zabawia się za moimi plecami, deprawując mi córkę.
Stwierdzenie to zawierało dość prawdy, by mnie ranić, a poczucie winy, jakie miałem z powodu swego idiotycznego zachowania, wcale nie poprawiało sytuacji. Musiałem jednak zastosować jakaś linię obrony, bo przecież nigdy w żaden sposób nie skrzywdziłbym Patty, a ciągle jeszcze nie dokończone było śledztwo w sprawie dopingu. Skoro już doszedłem tak daleko, nie miałem ochoty, by odesłano mnie do domu w niełasce.
Powiedziałem wolno:
– Poszedłem z Patty do stodoły z sianem. Pocałowałem ją raz. Tylko raz. Potem nie dotknąłem jej. Nie dotknąłem żadnej części jej ciała, ani ręki, ani nawet sukienki.
Przez długą chwilę October przyglądał mi się: jego gniew powoli mijał, na to miejsce pojawiało się coś w rodzaju znużenia.
– Jedno z was kłamie – odezwał się wreszcie, niemal spokojnie. – A ja muszę wierzyć mojej córce. – W jego głosie pojawił się niespodziewanie jakiś błagalny ton.
– Rozumiem – powiedziałem, patrząc w dal, w głąb wąwozu. – To w każdym razie rozwiązuje jeden problem.
– Jaki problem?
– W jaki sposób odejść bez referencji.
Było to tak odległe od myśli zaprzątających Octobra, że dopiero po kilku minutach zareagował na moje słowa, i wtedy obrzucił mnie uważnym spojrzeniem spod zmrużonych powiek, którego zresztą nie starałem się unikać.
– A więc ma pan zamiar kontynuować śledztwo?
– Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu.
– Dobrze – powiedział w końcu z westchnieniem. – Zwłaszcza że przeniesie się pan i nie będzie miał więcej okazji widywania Patty. Bez względu na to, co ja osobiście o panu myślę, jest pan ciągle dla nas jedyną nadzieją sukcesu i muszę tu chyba jednak na pierwszym miejscu postawić dobro wyścigów.
October zamilkł. Rozważałem dość ponure perspektywy kontynuowania tego rodzaju pracy dla człowieka, który mnie nienawidził. Jednak znacznie gorsza była myśl o porzuceniu wszystkiego. I to właśnie było bardzo dziwne.
– Dlaczego chce pan odejść bez referencji? – zapytał w końcu October. – W żadnej z tych trzech stajni nie dostanie pan pracy bez referencji.
– Jedyne referencje, jakie pozwolą mi dostać pracę w stajni, do jakiej zamierzam się przenieść, to właśnie brak referencji.
– Do jakiej stajni?
– Do Hedleya Humbera.
– Do Humbera? – powtórzył October z niedowierzaniem. – Ale dlaczego? To bardzo kiepski trener i nie trenował żadnego z tych koni. Jaki sens ma praca tam?
– Nie trenował żadnego z koni w momencie, kiedy zwyciężyły – przyznałem. – Ale trzy z nich przeszły przez jego ręce nieco wcześniej. Jest także facet, który nazywa się P. J. Adams, i który przez jakiś czas był właścicielem sześciu spośród jedenastu koni. Z mapy wynika, że Adams mieszka niecałe szesnaście kilometrów od Humbera. Humber mieszka w Posset, w hrabstwie Durham, a Adams w Tellbridge, tuż za granicą Northumberlandu. To znaczy, że dziesięć z jedenastu koni przez jakiś czas przebywało na tym niewielkim obszarze Wysp Brytyjskich. Żaden z nich nie pozostawał tam długo. Dokumenty dotyczące Transistora i Rudyarda są dość skąpe, jeśli chodzi o początki ich kariery, i nie mam najmniejszych wątpliwości, że dokładne sprawdzenie wykaże, iż te konie także, przez jakiś krótki czas, były pod opieką Adamsa albo Humbera.
Читать дальше