– Też nic z tego – usłyszał jej głos.
Sam dzielił biurko z trzema innymi policjantami, i dało się to zauważyć. Zgarnął na podłogę resztki chipsów i wyrzucił dwie puszki po fancie do najbliższego kosza. Kiedy zadzwonił telefon, podniósł słuchawkę, ale dzwoniono tylko z miejscowej wieczornej gazety, próbując coś przewąchać.
– Proszę rozmawiać z rzecznikiem prasowym – oświadczył Rebus reporterowi.
– Daj pan spokój.
Rebus zastanowił się. Biuro łączności z mediami było do tej pory działką Gill Templer. Spojrzał w kierunku Siobhan Clarke i spytał:
– Kto się teraz zajmuje kontaktami z prasą?
– Sierżant Ellen Wylie – wtrącił się reporter.
Rebus podziękował mu za informację, po czym rozłączył się. Biuro prasowe byłoby dla Siobhan znaczącym krokiem naprzód – szczególnie w przypadku tak głośnej sprawy. Ellen Wylie była dobrą policjantką, wywodzącą się z Torphichen. Jako specjalistka do spraw kontaktów z mediami, Gill Templer na pewno musiała wydać opinię na temat nowej kandydatki, a być może decyzja wręcz należała do niej. I wybrała Ellen Wylie. Rebus był ciekaw, czy kryje się za tym coś więcej.
Wstał od biurka i zaczął studiować papiery przypięte do tablicy na ścianie. Grafiki służb, faksy, listy adresów i numerów kontaktowych. Przyczepiono też dwa zdjęcia zaginionej dziewczyny. Jedno z nich udostępniono prasie i teraz wisiało na tablicy powielone w wielu egzemplarzach wraz z artykułami na temat jej zaginięcia. Pomyślał, że jeśli jej szybko nie odnajdą całej i zdrowej, to za chwilę na tablicy zabraknie miejsca i trzeba będzie pozbyć się tych wszystkich wycinków prasowych. Treść notatek i tak się powtarzała, a ich autorom bardziej zależało na sensacji niż na dokładności. Rebus przez chwilę zadumał się nad jednym z określeń: „tragiczny narzeczony”. Rzucił okiem na zegarek: jeszcze pięć godzin do konferencji.
W związku z awansem Gill Templer, w wydziale śledczym na St Leonard’s zwolniło się stanowisko starszego inspektora. Chętkę na nie miał detektyw inspektor Bill Pryde, który postanowił wykazać się przy sprawie panny Balfour. Rebus, który dopiero co zjawił się w sali operacyjnej na Gayfield Square, mógł jedynie patrzyć i podziwiać. Pryde zaczął od swego wyglądu – ubrał się w garnitur prosto od krawca, czystą białą koszulę i elegancki krawat. Czarne trzewiki lśniły czystością i wyglądało, że odwiedził też fryzjera. Nie zostało mu wprawdzie zbyt wiele włosów do strzyżenia, ale liczył się wysiłek. Powierzono mu rozdzielanie zadań, a to oznaczało, że wyznaczał funkcjonariuszy do odwiedzania domów i przesłuchiwania ich mieszkańców. Wywiady przeprowadzano z wszystkimi sąsiadami – z niektórymi już po raz drugi lub trzeci – jak i z wszystkimi przyjaciółmi zaginionej, jej kolegami z uczelni i z personelem uniwersyteckim. Sprawdzano też loty i rejsy promów, a jej zdjęcie przefaksowano na dworce kolejowe, do firm komunikacji autobusowej i do komisariatów policji poza okręgiem Lothian i Borders. Komuś musiało przypaść zadanie zbierania danych o wszystkich odnalezionych zwłokach z terenu całej Szkocji, a ktoś inny sprawdzał przyjęcia do szpitali. Do tego dochodziły jeszcze firmy taksówkowe i wypożyczalnie samochodów… Wszystko to wymagało czasu i wysiłku i składało się na publiczne oblicze śledztwa. Po cichu prowadzono także poufną inwigilację najbliższej rodziny i kręgu przyjaciół zaginionej, choć Rebus wątpił, by sprawdzanie środowiska dziewczyny dało jakieś rezultaty. Nie tym razem.
Wreszcie Pryde zakończył odprawę dla zebranej wokół niego grupy. Kiedy funkcjonariusze się rozeszli, dostrzegł stojącego w kącie Rebusa, puścił do niego oko i zbliżając się, potarł sobie czoło dłonią.
– Muszę teraz uważać – powiedział Rebus. – Podobno poczucie władzy deprawuje i tak dalej.
– Przepraszam – rzekł Pryde, ściszając głos – ale mnie to autentycznie rajcuje.
– To dlatego, że potrafisz sobie z tym poradzić, Bill. To tylko Pałac potrzebował aż dwudziestu lat, żeby na to wpaść.
Pryde pokiwał głową.
– Mówi się, że w swoim czasie nie przyjąłeś awansu na starszego inspektora.
– Plotki, Bill. To tak, jak z tym albumem Fleetwood Mac: najlepiej nie słuchać.
Sala operacyjna przypominała salę ćwiczeń w szkole baletowej. Każdy zajmował się swoim indywidualnym zadaniem. Część wdziewała płaszcze i sięgała po kluczyki i notatniki. Inni podwijali rękawy i rozsiadali się przy komputerach i telefonach. Z jakichś zakamarków budżetu udało się wycisnąć pieniądze na zakup nowych krzeseł – jasnoniebieskich, obrotowych, na kółkach. Ci, którym udało się je zdobyć, poruszali się po sali na siedząco, korzystając z kółek i nie ryzykując pozostawienia ich bez opieki w obawie, że ktoś inny im je podkradnie.
– Koniec z niańczeniem chłopaka – oznajmił Pryde. – Polecenie nowej szefowej.
– Słyszałem.
– Były naciski ze strony rodziny – dodał Pryde.
– Dla budżetu operacyjnego to jeszcze lepiej – zauważył Rebus, przeciągając się. – To jak, jest coś do roboty dla mnie?
Pryde przekartkował notatki przypięte do sztywnej podkładki.
– Trzydzieści siedem telefonów od przedstawicieli społeczeństwa – poinformował.
Rebus wzniósł ręce w obronnym geście.
– Na mnie nie patrz. Świry i szaleńcy to dobre dla praktykantów, nie?
Pryde uśmiechnął się.
– Już przydzielone – uspokoił go, wskazując głową dwóch młodych posterunkowych, niedawno awansowanych ze służby mundurowej, którzy z bezradnymi minami przyglądali się stercie leżących przed nimi papierów. Użeranie się z ludźmi dzwoniącymi z miasta należało zawsze do najbardziej niewdzięcznych zadań w śledztwie. Każda nagłośniona przez media sprawa powodowała lawinę fałszywych tropów i zmyślonego przyznawania się do winy. Niektórym tak zależało na rozgłosie, że gotowi byli szukać go nawet za cenę brania na siebie podejrzenia o morderstwo. Rebus sam zetknął się z kilkoma tego typu ludźmi z Edynburga.
– Craw Shand już się odezwał? – zapytał.
Pryde postukał w wykaz rozmów.
– Dzwonił już trzy razy, za każdym razem gotów przyznać się do morderstwa.
– Przymknijcie go – powiedział Rebus. – To jedyny sposób, żeby się go pozbyć.
Wolną ręką Pryde dotknął węzła krawata, jakby upewniając się, że wszystko jest na miejscu.
– Sąsiedzi? – zapytał niepewnie.
Rebus kiwnął głową.
– Sąsiedzi mogą być.
Rebus zebrał notatki ze wstępnych przesłuchań. Bardziej oddalone odcinki ulicy przydzielono innym wywiadowcom, zostawiając Rebusowi i pozostałej trójce – podzielonym na dwa dwuosobowe zespoły – lokale w bezpośrednim sąsiedztwie mieszkania Philippy Balfour. Było ich trzydzieści pięć, w tym trzy puste, co znaczyło, że mają do sprawdzenia trzydziestu dwóch sąsiadów. Szesnastu na zespół, na każdego sąsiada jakieś piętnaście minut… w sumie po cztery godziny.
Partnerka Rebusa, przydzielona mu do tego zadania, posterunkowa Phyllida Hawes, zrobiła te wyliczanki na klatce schodowej pierwszej z kamienic. Rebus właściwie nie był pewien, czy do bogato zdobionych domów z epoki króla Jerzego, mieszczących na parterze liczne galerie sztuki i salony z antykami pasuje słowo „kamienica”. Spytał Hawes o zdanie.
– Może lepiej apartamentowce? – zastanowiła się i uśmiechnęła.
Na każdym piętrze znajdował się tylko jeden, najwyżej dwa apartamenty, a drzwi wiodące do nich ozdobione były mosiężnymi lub ceramicznymi tabliczkami z nazwiskami. Tylko na kilku drzwiach znajdowały się kartonowe wizytówki przyczepione kawałkami taśmy klejącej.
Читать дальше