– Co?
– Przestań, Cowart. Chyba nie sądzisz, że popsuję niespodziankę?
– Powiedzmy, że tam pojadę i znajdę to coś, co wtedy?
– Wtedy będziesz w swoim artykule mógł zadać czytelnikom naprawdę intrygujące pytanie, Cowart.
– Jakie pytanie?
– Skąd Blair Sullivan wie, jak ten przedmiot dostał się w to miejsce?
– Ja…
– To niezłe pytanie, nieprawdaż? Skąd on to wie? Sam będziesz musiał do tego dojść, Cowart, bo już nie będziemy rozmawiać. Przynajmniej nie do chwili jak poczuję oddech Pani Śmierci tuż za plecami.
Blair Sullivan podniósł się z miejsca i ryknął nagle:
– Sierżancie! Już skończyłem z tą świnią! Weźcie mi ją z oczu, zanim zeżrę jej łeb!
Uśmiechnął się do Cowarta szczękając łańcuchami, podczas gdy powietrze drżało echem jego głosu i pospiesznym dźwiękiem kroków zbliżających się do klatki.
RÓW
Lekka bryza z południa przeplatała się z narastającym porannym upałem, popychała wielkie, szaro-białe chmury po ciemnoniebieskim niebie nad zatoką i otaczała idącego przez parking Cowarta wilgotnym powiewem. Cowart niósł torbę z parą rękawic ogrodniczych i dużą latarkę-lampkę, zakupione poprzedniego wieczoru w przydrożnym sklepiku. Pospieszył do samochodu myśląc bezustannie o tym, co usłyszał od dwóch mężczyzn siedzących w celi śmierci, wierząc, że odnajdzie brakujący element układanki, jaka stworzyła się w jego umyśle. Nie zauważył detektywa, aż niemal na niego wpadł.
Tanny Brown opierał się o samochód reportera i przesłaniając dłonią oczy przed słońcem patrzył, jak się zbliża.
– Spieszy się pan gdzieś?
Cowart przystanął.
– Ma pan niezłych informatorów. Przyjechałem dopiero wczoraj wieczorem.
Tanny Brown skinął głową.
– Przyjmuję to za komplement. Niewiele jest rzeczy, o których nie wiemy w takiej niewielkiej mieścinie jak Pachoula.
– Jest pan tego pewien?
Detektyw nie połknął haczyka.
– Może lepiej będzie, jeśli nie przyjmę tego za komplement – powiedział powoli. – Jak długo planuje się pan tu zatrzymać?
Cowart zawahał się, zanim udzielił odpowiedzi.
– To brzmi jak dialog z jakiegoś drugorzędnego filmu.
Detektyw zmarszczył brwi.
– Spróbuję inaczej. Dotarło do mnie wczoraj wieczorem, że zameldował się pan tutaj w motelu. Najwyraźniej brakuje panu jeszcze kilku odpowiedzi na pytania, w przeciwnym razie nie byłoby tu pana.
– Zgadza się, – Jakie pytania?
Cowart nie odpowiedział. Zamiast tego przyglądał się, jak detektyw przestępuje z nogi na nogę. Ogarnęła go dziwna myśl: mimo że był jasny dzień, policjant w jakiś sposób zaciemniał widzenie świata, jakby zapadała noc. Wyczuwał u niego lekkie zdenerwowanie i jakąś drobną, nie dającą mu spokoju obawę.
– Myślałem, że już pan zdecydował co do Fergusona i nas.
– Źle pan myślał.
Detektyw uśmiechnął się i powoli pokręcił głową, dając Cowartowi do zrozumienia, iż wie, że to nieprawda.
– Zawzięty z pana facet, prawda, panie Cowart?
Nie powiedział tego gniewnie ani zadziornie, ale łagodnie, jakby powodowała nim niejasna ciekawość.
– Nie wiem, co pan ma na myśli, poruczniku.
– Mam na myśli, że świta panu coś w głowie i nie poprzestanie pan, prawda?
– Jeśli chce pan przez to powiedzieć, że mam poważne wątpliwości co do winy Roberta Earla Fergusona, tak, to prawda.
– Czy mogę pana o coś zapytać, panie Cowart?
– Proszę bardzo.
Detektyw głęboko wciągnął powietrze, pochylił się nad samochodem i powiedział głosem niewiele głośniejszym od szeptu:
– Widział się pan z nim. Rozmawiał pan z nim. Stał pan tuż obok tego człowieka i czuł jego zapach. Jego dotyk. Co pan o nim sądzi?
– Nie wiem.
– Nie powie mi pan, że skóra panu trochę nie ścierpła i że nie spocił się pan lekko pod pachami, jak pan rozmawiał z panem Fergusonem, mam rację? Czy tak się reaguje, gdy się rozmawia z niewinnym człowiekiem?
– Mówi pan tu o wrażeniach, a nie dowodach.
– Właśnie. Niech mi pan nie wmawia, że pan nie odnosi żadnych wrażeń. Co pan o nim sądzi?
– Nie wiem.
– Oczywiście, że pan wie.
W tym momencie Cowart przypomniał sobie tatuaże na bladej skórze ramion Blaira Sullivana. Jakiś pracowity artysta stworzył dwa ozdobne, orientalne smoki, które wydawały się ślizgać się po skórze, falując przy każdym, najmniejszym nawet zgięciu ścięgien. Smoki były w wyblakłym czerwonym i niebieskim kolorze, ozdobione zielonymi łuskami. Miały wysunięte pazury i otwarte groźnie szczęki, tak że gdy Sullivan wyciągał ręce, żeby coś lub kogoś pochwycić, to samo czyniły dwa smoki. Przyszedł mu nagle do głowy pomysł, żeby wycedzić nazwisko Sullivana i zobaczyć, jakie wrażenie zrobi na detektywie, ale był to zbyt ważny trop, żeby go tak nieostrożnie zmarnować.
Detektyw przyglądając się dziennikarzowi pochylił się do przodu i powiedział wolno:
– Widział pan kiedyś parę starych, złych psów, panie Cowart? Wie pan, jak się obwąchują, chodzą w kółko, mierzą wzajemnie wzrokiem? Zawsze zastanawiałem się, od czego to zależy, że te stare psy decydują się na walkę. Czasami dociera do nich odpowiednia woń i po prostu się wycofują, najwyżej pomerdają trochę ogonami i wracają do swych psich spraw. Ale czasami, w mgnieniu oka, jeden z nich zawarczy i odsłoni kły, i nagle obydwa rzucają się na siebie, jakby ich cholerne życie zależało od tego, czy uda się rozszarpać gardło przeciwnikowi. – Przerwał na chwilę. – Może pan wie, panie Cowart. Dlaczego te psy czasami odchodzą? A dlaczego czasami walczą?
– Nie wiem.
– Może coś wyczuwają?
– Pewnie tak.
Tanny Brown oparł się plecami o samochód i zadarł głowę do słońca, wpatrując się w dryfujące chmury. Skierował głos w stronę bladoniebieskich połaci.
– Wie pan, jak byłem małym chłopcem, to wydawało mi się, że wszyscy biali są w jakiś sposób szczególni. Bardzo łatwo było tak sądzić. Jedyne co widziałem, to że mają dobre prace, wspaniałe samochody i ładne domy. Przez długi czas nienawidziłem białych. Potem podrosłem. Chodziłem z białymi do szkoły. Poszedłem do wojska, walczyłem ramię w ramię z białymi. Zostałem policjantem, jednym z pierwszych czarnych gliniarzy w niemal zupełnie białych oddziałach. W tej chwili jest w nich już dwadzieścia procent czarnych i ta liczba ciągle wzrasta. I wsadzam do więzienia i białych, i czarnych. I na każdym z tych etapów czegoś się nauczyłem. A wie pan, czego się nauczyłem? Że zło nie odróżnia kolorów. Nie ma żadnego znaczenia, jaki ma się kolor skóry. Jeśli ktoś jest zły, to jest zły, niezależnie od tego czy jest czarny, biały, zielony, żółty, czerwony.
Odwrócił wzrok od nieba.
– Proste, prawda, panie Cowart?
– Zbyt proste.
– To pewnie dlatego że w głębi serca jestem człowiekiem ze wsi – odparł Tanny Brown. – Jestem jak ten stary pies. Wyczuwam odpowiednią woń.
Dwaj mężczyźni stali obok samochodu i przyglądali się sobie w milczeniu. Brown westchnął i pogładził wielką dłonią swoje krótko przystrzyżone włosy.
– Wie pan, powinienem się z tego wszystkiego śmiać.
– To znaczy z czego?
– Dowie się pan. Gdzie pan się wybiera?
– Na poszukiwanie skarbów.
Detektyw uśmiechnął się.
– Mogę pójść razem z panem? Brzmi to jak jakaś zabawa, a mnie z pewnością przydałoby się trochę dziecięcej rozrywki, nie sądzi pan? Jak się jest policjantem, nieczęsto można się pośmiać niefrasobliwie, na ogół to wisielczy humor. Czy też będę musiał pana śledzić?
Читать дальше