– Mogę już iść? – spytała.
– Maggie, jeszcze tylko parę minut.
Odrobinę ściszyłem muzykę.
– Wiesz co, wyłączę to, jeżeli zaśpiewasz mi tak jak kiedyś.
– Nie dzisiaj, Haller.
– Nikt nie zna takiej Maggie McPershing jak ja.
Uśmiechnęła się lekko, a ja milczałem przez chwilę, wspominając dawne czasy.
– Maggie, dlaczego ze mną zostałaś?
– Mówiłam już, że nie mogę zostać.
– Nie, nie pytam o dzisiaj. Mam na myśli to, że nie zerwałaś ze mną kontaktów, nie obgadujesz mnie przy Hayley i zawsze się zjawiasz, kiedy cię potrzebuję. Tak jak dzisiaj. Niewielu znam ludzi, których byłe żony ciągle lubią.
Zamyśliła się na moment.
– Nie wiem. Może dlatego, że widzę w tobie zadatki na dobrego człowieka i dobrego ojca.
Skinąłem głową w nadziei, że ma rację.
– Powiedz mi, co byś robiła, gdybyś nie została prokuratorem?
– Pytasz serio?
– Tak, kim byś była?
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Robię to, o czym zawsze marzyłam. Mam szczęście. Po co miałabym to zmieniać?
Otworzyłem fiolkę i połknąłem bez popijania dwie pastylki tylenolu. W głośnikach zaczęła się „So Many Tears”, kolejna ballada dla zmarłych. Wydawała się całkiem na miejscu.
– Chyba byłabym nauczycielką – oświadczyła. – W podstawówce.
Uczyłabym dziewczynki w wieku Hayley.
Uśmiechnąłem się.
– Pani McPershing, pani McPershing, pies mi pogryzł zadanie domowe.
Trzepnęła mnie w ramię.
– Nie, to miłe – powiedziałem. – Byłabyś świetną nauczycielką… gdybyś tylko nie kazała dzieciom zostawać po lekcjach bez prawa do kaucji.
– Bardzo śmieszne. A ty?
Pokręciłem głową.
– Kiepski byłby ze mnie nauczyciel.
– Pytam, co byś robił, gdybyś nie był adwokatem.
– Nie wiem. Ale mam trzy lincolny. Chyba założyłbym wypożyczalnię limuzyn. Woziłbym ludzi na lotnisko.
Uśmiechnęła się.
– Na pewno skorzystałabym z twoich usług.
– Świetnie. Mam już jedną klientkę. Daj mi dolara, a przykleję go sobie na ścianie.
Ale przekomarzanie się z nią nie przyniosło żadnej ulgi. Położyłem się na wznak, zasłaniając dłońmi oczy i próbując zapomnieć o tym dniu, o wpatrujących się w wieczną ciemność oczach Raula Levina leżącego na podłodze własnego domu.
– Wiesz, czego się kiedyś bałem? – spytałem.
– Czego?
– Że nie będę umiał rozpoznać niewinności. Że stanie przede mną niewinny człowiek, a ja tego nie zauważę. Nie mówię o wyroku winny – niewinny. Mówię o prawdziwej niewinności.
Maggie milczała.
– A wiesz, czego powinienem się bać?
– Czego, Haller?
– Zła. Zła w czystej postaci.
– Co masz na myśli?
– Wielu ludzi, których bronię, nie jest złych. Owszem, są winni, ale nie są źli. Rozumiesz, o co mi chodzi? Jest różnica. Słuchasz ich, potem słuchasz tych piosenek i wiesz, dlaczego wybrali w życiu to, co wybrali. Ludzie próbują sobie jakoś radzić, żyć z tym, co mają, a niektórzy nie mają zupełnie nic. Ale zło to co innego. Jest jak… sam nie wiem. Ale istnieje i kiedy przychodzi… Nie wiem, nie umiem tego wytłumaczyć.
– Jesteś po prostu pijany.
– Wiem tylko, że powinienem się tego bać, ale bałem się czegoś zupełnie odwrotnego.
Pogładziła moje ramię. Ostatnią piosenką na płycie była „to live & die in La.”, moja ulubiona z całej składanki. Zacząłem cicho nucić, a potem śpiewać refren.
żyć i umrzeć w Los Angeles to jest dopiero miasto musisz zobaczyć, żeby zrozumieć każdy chce tu być wkrótce przestałem śpiewać i zakryłem rękami twarz. Zasnąłem w ubraniu. Nie słyszałem, kiedy wyszła z domu kobieta, którą kochałem najbardziej na świecie. Potem powiedziała mi, że przed zaśnięciem wymamrotałem tylko: „Nie mogę dłużej”.
Nie miałem na myśli śpiewania.
Spałem prawie dziesięć godzin, ale gdy się zbudziłem, było jeszcze ciemno. Zegar na odtwarzaczu pokazywał piątą osiemnaście.
Próbowałem jeszcze zapaść w sen, ale drzwi do niego już się zamknęły. O wpół do szóstej zwlokłem się z łóżka i z trudem utrzymując równowagę, ruszyłem pod prysznic. Stałem tam, dopóki nie zużyłem całej ciepłej wody ze zbiornika. Potem ubrałem się i byłem gotów do kolejnego dnia walki z machiną.
Było jeszcze za wcześnie, żeby dzwonić do Lorny i sprawdzać rozkład dnia, ale w kalendarzu na biurku mam zwykle aktualny harmonogram. Poszedłem do gabinetu i od progu zauważyłem jednodolarowy banknot przyklejony taśmą do ściany nad biurkiem.
Natychmiast podskoczyła mi adrenalina, bo z początku pomyślałem, że banknot to pogróżka albo wiadomość pozostawiona przez jakiegoś intruza. Zaraz sobie jednak przypomniałem.
– Maggie – powiedziałem głośno.
Uśmiechnąłem się, postanawiając nie zdejmować dolara ze ściany.
Wyciągnąłem z aktówki terminarz i sprawdziłem rozkład dnia.
Wynikało z niego, że ranek mam wolny aż do jedenastej, na którą zaplanowano posiedzenie sądu San Fernando. Sprawa stałej klientki oskarżonej o posiadanie akcesoriów do zażywania narkotyków.
Zarzut niewart funta kłaków, szkoda było czasu, ale Melissa Menkoff miała już dozór za różne narkotykowe grzeszki. Gdyby wpadła za coś tak drobnego jak posiadanie akcesoriów, wyrok zostałby odwieszony i trafiłaby za kratki na sześć do dziewięciu miesięcy.
Poza tą rozprawą nie miałem w kalendarzu nic więcej. Po San Fernando nie miałem już żadnych obowiązków, więc w duchu pogratulowałem sobie zapobiegliwości, by zrobić sobie wolne po pierwszym meczu sezonu. Oczywiście nie mogłem wiedzieć, że z powodu śmierci Raula Levina tak wcześnie trafię do „Four Green Fields” mimo to nieźle zaplanowałem dzień.
Podczas rozprawy miałem złożyć wniosek o wycofanie z postępowania przeciw Menkoff dowodu – szklanej fajki do palenia cracku którą policja znalazła w jej samochodzie, gdy zatrzymała ją w Northridge za nieostrożną jazdę. Fajka była w schowku. Menkoff utrzymywała, że nie udzieliła policji pozwolenia na rewizję samochodu, ale funkcjonariusze mimo wszystko przeszukali wóz. Swój wniosek opierałem na tym, że nie było zgody na rewizję i żadnego prawdopodobieństwa sprawstwa. Jeżeli Menkoff została zatrzymana za jazdę zygzakiem, nie było powodu przeszukiwać zamkniętych schowków samochodu.
Zdawałem sobie sprawę, że stoję na straconej pozycji, ale ojciec Menkoff dobrze mi płacił, żebym zrobił co w mojej mocy dla jego trudnej córeczki. Dlatego o jedenastej w sądzie San Fernando zamierzałem dać z siebie wszystko.
Na śniadanie połknąłem dwa tylenole, a potem zjadłem smażone jajka z grzanką i popiłem kawą. Jajka obficie posypałem pieprzem i doprawiłem salsą. Posiłek doskonale spełnił zadanie i byłem gotów do nowej bitwy. Jedząc, kartkowałem „Timesa”, szukając artykułu o morderstwie Raula Levina. Z niewiadomych powodów nie było o nim żadnej wzmianki. Z początku nie rozumiałem. Dlaczego policja z Glendale miałaby to trzymać w tajemnicy? Przypomniałem sobie jednak, że „Times” codziennie ma kilka regionalnych wydań gazety. Mieszkałem w Westside, a Glendale formalnie stanowiło część San Fernando Valley. Redaktorzy doszli zapewne do wniosku, że wiadomość o morderstwie w Dolinie nie będzie interesowała czytelników z Westside, którzy mieli na głowie własne morderstwa. Dlatego nie było artykułu o Levinie.
Postanowiłem kupić „Timesa” w automacie po drodze do sądu i sprawdzić w tamtejszym wydaniu. Zastanawiając się, do którego automatu mam wysłać Earla, przypomniałem sobie, że nie mam samochodu. Lincoln został na parkingu przed „Four Green Fields” – jeżeli nikt go w nocy nie ukradł – a kluczyki mogłem dostać dopiero po jedenastej, kiedy otwierano pub. Miałem kłopot. Widziałem kiedyś samochód Earla na parkingu, z którego codziennie go zabierałem. Była to podrasowana toyota o obniżonym zawieszeniu i z chromowanymi felgami. Podejrzewałem, że w środku wiecznie cuchnie trawką. Nie miałem ochoty jechać czymś takim. W północnej części okręgu kierowca takiego samochodu ryzykował, że zatrzyma go policja. W południowej części ryzykował, że dostanie kulkę. Nie chciałem też, żeby Earl przyjechał po mnie do domu. Żaden mój kierowca nie wie, gdzie mieszkam.
Читать дальше