– Sobel? Ona do ciebie dzwoniła?
– Chyba tak. Mówiła, że podałeś im moje nazwisko. Podobno chodzi o rutynowe pytania. Właśnie do mnie jedzie.
– Dokąd?
– Do biura.
Zastanowiłem się nad tym, ale nie sądziłem, by Sobel groziło niebezpieczeństwo, nawet gdyby przyjechała bez Lankforda. Roulet nie próbowałby niczego z gliną, zwłaszcza we własnym biurze. Bardziej martwiłem się tym, że Sobel i Lankford już go namierzyli, przez co mogłem stracić szansę osobistej zemsty za Raula Levina i Jesusa Menendeza. Czyżby Roulet zostawił odcisk palca? Albo sąsiadka widziała, jak wchodził do domu Levina?
– Tylko tyle powiedziała?
– Tak. Dodała, że rozmawiają ze wszystkimi ostatnimi klientami a ja byłem ostatni na liście.
– Nie rozmawiaj z nimi.
– Jesteś pewien?
– Możesz rozmawiać dopiero w obecności adwokata.
– I nie będą niczego podejrzewać, jeżeli im nic nie powiem, nie podam alibi czy czegoś takiego?
– To nie ma znaczenia. Nie mogą z tobą rozmawiać, dopóki nie dostaną mojej zgody. A ja nie wyrażam zgody.
Zacisnąłem wolną rękę w pięść. Czułem się okropnie, udzielając porady prawnej człowiekowi, który prawdopodobnie zabił dzisiaj rano mojego przyjaciela.
– Dobra – odrzekł Roulet. – Odprawię ją.
– Gdzie byłeś dzisiaj rano?
– Ja? W biurze. Czemu pytasz?
– Ktoś cię widział?
– Robin przyszła o dziesiątej. Wcześniej byłem sam.
Przypomniałem sobie kobietę z fryzurą jak kosa. Nie wiedziałem, co powiedzieć Rouletowi, bo nie wiedziałem, kiedy zginął Raul. Nie chciałem wspominać o elektronicznej bransoletce, którą Roulet podobno wciąż nosił na kostce.
– Zadzwoń, kiedy detektyw Sobel wyjdzie. I pamiętaj, bez względu na to, co ona albo jej partner będą ci wmawiać, nie rozmawiaj z nimi.
Mogą ci nakłamać. Wszystkie gliny kłamią. Musisz założyć, że wszystko, co ci powiedzą, to kłamstwo. Będą próbować sztuczek, żeby coś z ciebie wyciągnąć. Jeżeli powiedzą, że mają moją zgodę, żebyś z nimi rozmawiał, to kłamstwo. Zadzwoń do mnie, a ja każę im spadać.
– W porządku, Mick. Tak zrobię. Dzięki.
Rozłączył się. Zamknąłem telefon i cisnąłem na bar jak coś brudnego i obrzydliwego.
– Nie ma za co – mruknąłem.
Wychyliłem ponad ćwierć szklanki, po czym znów wziąłem telefon. Nacisnąłem klawisz szybkiego wybierania i zadzwoniłem pod numer komórki Fernanda Valenzueli. Był w domu, wrócił właśnie z meczu Dodgersów. Musiał wyjść przed końcem, żeby uniknąć korków. Typowy kibic z Los Angeles.
– Słuchaj, czy Roulet nosi jeszcze ten lokalizator?
– Tak, nosi.
– Jak to działa? Możesz sprawdzić, gdzie był, czy namierzasz tylko, gdzie jest w tej chwili?
– To GPS. Wysyła sygnał. Można zobaczyć, gdzie gość wcześniej chodził.
– Masz odbiornik przy sobie czy w biurze?
– W laptopie. A o co chodzi?
– Chcę wiedzieć, gdzie dzisiaj był.
– Chwileczkę, muszę włączyć. Zaczekaj.
Czekałem, kończąc guinnessa. Zanim Valenzuela uruchomił komputer, zamówiłem następnego.
– Gdzie jesteś, Mick?
– W „Four Green Fields”.
– Coś się stało?
– Tak, stało się. Włączyłeś już czy nie?
– Tak, mam zapis przed sobą. Jaki czas cię interesuje?
– Zacznij od dzisiaj rana.
– Dobra. Dzisiaj… hm, niewiele robił. Mam trasę z domu do biura koło ósmej. Potem wyskoczył niedaleko – dwie przecznice dalej, pewnie na lunch – i wrócił do biura. Ciągle tam siedzi.
Zastanowiłem się nad tym przez chwilę. Barman postawił przede mną nowe piwo.
– Val, jak takie coś można zdjąć z kostki?
– Pytasz, jak on mógłby ściągnąć? Nie da rady. Bransoletkę się skręca, a do śrub pasuje tylko jeden kluczyk. Jak klucz patentowy.
Jedyny egzemplarz jest u mnie.
– Na pewno?
– Na pewno. Trzymam go na kółku z kluczami.
– Nie ma żadnych dodatkowych egzemplarzy – nie wiem, u producenta?
– Nie powinno być. Poza tym to i tak nie ma znaczenia. Jeżeli opaska zostanie przerwana – czyli gdyby ją nawet rozkręcił – w systemie włącza mi się alarm. Bransoletka ma też czujnik masy. Kiedy już założę mu to cacko na nogę, to gdyby czujnik wykrył, że w środku nic nie ma, zaraz dostanę sygnał alarmowy. Nic takiego się nie stało, Mick.
Jedyny sposób to piła. Trzeba by odciąć nogę razem z bransoletką.
Upiłem łyk z pełnej szklanki. Tym razem barman nie zadał sobie trudu, by rysować w pianie.
– A akumulator? Jeżeli się wyczerpie, to sygnał zanika?
– Nie, Mick. Tu też jestem ubezpieczony. Ma ładowarkę i gniazdko w bransoletce. Co kilka dni musi ją na dwie godziny podłączyć.
Wiesz, kiedy na przykład siedzi za biurkiem czy drzemie. Jak pojemność akumulatora spadnie poniżej dwudziestu procent, w komputerze włącza mi się alarm, wtedy dzwonię i każę mu podładować.
Jeżeli tego nie zrobi, mam drugi alarm przy poziomie piętnastu procent, a kiedy spadnie poniżej dziesięciu, wtedy bransoleta zaczyna brzęczeć i facet nie może ani zdjąć opaski, ani wyłączyć alarmu.
W ucieczce to raczej nie pomaga. A przy dziesięciu procentach mogę go namierzać jeszcze przez pięć godzin. Spokojna głowa, w ciągu pięciu godzin potrafię go znaleźć.
– No dobrze.
Technika zdołała mnie przekonać.
– Powiesz mi, o co chodzi?
Poinformowałem go o śmierci Levina, uprzedzając, że policja prawdopodobnie będzie chciała sprawdzić alibi Rouleta na podstawie danych zapisanych w systemie elektronicznego nadzoru. Valenzuela był wstrząśnięty wiadomością. Wprawdzie nie przyjaźnił się z Levinem tak jak ja, lecz znał go równie długo.
– Jak myślisz, Mick, dlaczego to się stało?
Pytał, czy moim zdaniem Roulet był mordercą albo zleceniodawcą zabójstwa. Oczywiście Valenzuela nie był wtajemniczony w ostatnie odkrycia Levina.
– Sam nie wiem, co myśleć – odparłem. – Ale powinieneś uważać na tego faceta.
– Ty też uważaj.
– Będę.
Zamknąłem telefon, zastanawiając się, czy Valenzuela mógł o czymś nie wiedzieć. Czy Roulet znalazł jednak sposób, by zdjąć bransoletkę z kostki albo unieszkodliwić system nadzoru. Wierzyłem w techniczną niezawodność aparatu, ale nie w pierwiastek ludzki. Zawsze trzeba się liczyć z błędem człowieka.
Zbliżył się do mnie barman.
– Hej, nie zgubiłeś czasem kluczyków od samochodu? – zagadnął.
Obejrzałem się, chcąc się upewnić, czy mówi do mnie, a potem przecząco pokręciłem głową.
– Nie – odrzekłem.
– Na pewno? Ktoś znalazł kluczyki na parkingu. Lepiej sprawdź.
Sięgnąłem do kieszeni marynarki, po czym wyciągnąłem do niego rękę. Kluczyki spoczywały na mojej otwartej dłoni.
– Widzisz, mówi…
Szybkim i nieoczekiwanym ruchem barman złapał kluczyki i uśmiechnął się do mnie.
– Ten numer powinien być testem trzeźwości. Właśnie oblałeś – oznajmił barman. – Nigdzie nie pojedziesz, stary – przynajmniej na razie. Kiedy będziesz chciał iść, zadzwonię po taksówkę.
Na wszelki wypadek odsunął się od baru, gdybym zaczął gwałtownie protestować przeciw podstępowi. Ale potulnie skinąłem głową.
– Dałem się podejść – powiedziałem.
Barman rzucił kluczyki na blat z tyłu, gdzie stały butelki. Zerknąłem na zegarek. Jeszcze nie było piątej. Przez tłumiącą wszystko alkoholową watę zaczynało przebijać uczucie palącego wstydu. Wybrałem najprostsze wyjście. Najbardziej tchórzowskie. W obliczu strasznego zdarzenia postanowiłem się upić.
Читать дальше