– Nic mnie to nie obchodzi! W dupie mam twoich klientów. Jak cię zamkną, nie będziesz potrzebował już żadnych klientów. Nie rozumiesz, że nóż przebija wszystkie nasze karty? Wziąłeś broń na spotkanie z prostytutką. Nikt ci tego noża nie podrzucił. Był twój.
Czyli wersję o pułapce możemy sobie wsadzić… Jak możemy utrzymywać, że we wszystko cię wrobiła, jeśli prokurator udowodni, że kiedy do niej wchodziłeś, miałeś przy sobie ten nóż?
Nie odpowiedział, ale nie dałem mu zbyt wiele czasu do namysłu.
– Zrobiłeś to, kurwa, i mają to jak na dłoni – powiedziałem, celując w niego palcem. – Nic dziwnego, że nie zawracali sobie głowy żadnym śledztwem w barze. Po co im śledztwo, skoro mają twój nóż i odciski twoich zakrwawionych palców.
– Nie zrobiłem tego! Wrobiła mnie. Powtarzam, NIE ZROBIŁEM!
To wszystko…
– I kto teraz krzyczy? Słuchaj, nie obchodzi mnie, co powiesz.
Nie mogę pracować z klientem, który mi kłamie, który nie rozumie, że w jego interesie jest informowanie adwokata o wszystkim. Prokurator składa ci ofertę i moim zdaniem powinieneś ją przyjąć.
Roulet wyprostował się i chwycił leżącą na stoliku paczkę papierosów. Wyciągnął jednego i zapalił od trzymanego jeszcze w ręku niedopałka.
– Nie przyznam się do czegoś, czego nie zrobiłem – powiedział zaskakująco spokojnym tonem, zaciągnąwszy się głęboko dymem.
– Siedem lat. Wyjdziesz po czterech. Propozycja obowiązuje do sprawy w poniedziałek, a potem koniec. Przemyśl to, a potem daj mi znać, że się zgadzasz.
– Nie zgodzę się. Nie zrobiłem tego i jeżeli nie doprowadzisz do procesu, znajdę kogoś innego.
Levin trzymał teczkę z dowodami oskarżenia. Wyrwałem mu ją, żeby mieć przed oczami raport z analizy broni.
– Nie zrobiłeś? – zwróciłem się do Rouleta. – Dobra, skoro tak, to mógłbyś mi powiedzieć, po co poszedłeś do prostytutki ze zrobionym na zamówienie nożem Black Ninja o pięciocalowym ostrzu, na którym po obu stronach były wygrawerowane twoje inicjały?
Skończywszy czytać opis broni z raportu, rzuciłem teczkę z powrotem Levinowi. Detektyw nie zdążył jej złapać i wylądowała mu na piersi.
– Bo zawsze noszę go przy sobie!
Po tej odpowiedzi wygłoszonej zdecydowanym tonem w gabinecie zapadła cisza. Znów przespacerowałem się tam i z powrotem.
– Zawsze go nosisz przy sobie – powtórzyłem.
– Zgadza się. Sprzedaję nieruchomości. Jeżdżę drogimi samochodami. Noszę drogą biżuterię. I często spotykam się sam na sam z nieznajomymi w pustych domach.
Znów umilkłem. Mimo wzburzenia wciąż logicznie myślałem i dostrzegłem promyczek. Levin spojrzał na Rouleta, a potem na mnie. On też zrozumiał.
– Co ty wygadujesz? – spytałem. – Przecież sprzedajesz domy bogatym ludziom.
– Skąd mam wiedzieć, że są bogaci, kiedy dzwonią i mówią, że chcą obejrzeć nieruchomość?
Zdezorientowany rozłożyłem ręce.
– Musisz mieć chyba jakiś sposób, żeby ich sprawdzić, nie?
– Jasne, sprawdzamy wypłacalność i możemy poprosić o referencje. Ale i tak z reguły musimy polegać na tym, co sami powiedzą, a tacy ludzie nie lubią czekać. Kiedy chcą obejrzeć jakąś nieruchomość, to chcą i już. Na rynku jest duża konkurencja. Jeżeli nie będziemy działać szybko, zawsze ktoś może nas ubiec.
Skinąłem głową. Promyczek nadziei stawał się jaśniejszy. Być może to był jakiś punkt zaczepienia.
– Dochodziło nawet do morderstw – ciągnął Roulet. – Każdy agent wie, że kiedy idzie sam do jakiegoś domu, zawsze istnieje niebezpieczeństwo. Przez jakiś czas w mieście grasował, jak go nazywała prasa, „wampir domów na sprzedaż”. Napadał i okradał kobiety w pustych budynkach. Moja matka…
Nie dokończył. Czekałem, ale milczał.
– Co twoja matka?
Roulet zawahał się przez moment.
– Miała pokazać komuś dom w Bel – Air. Była sama, ale sądziła, że jest bezpieczna, to w końcu Bel – Air. Ten bydlak ją zgwałcił. Związał i zostawił. Kiedy nie wróciła do biura, pojechałem tam. I ją znalazłem.
Roulet wpatrywał się w przestrzeń, wspominając tamto zdarzenie.
– Kiedy to się stało? – zapytałem.
– Jakieś cztery lata temu. Potem matka przestała sprzedawać.
Została w biurze i nigdy więcej nikomu nie pokazywała nieruchomości. Ja zająłem się handlem. Wtedy sprawiłem sobie nóż. Mam go od czterech lat i wszędzie go ze sobą noszę, z wyjątkiem samolotów.
Miałem go w kieszeni, kiedy wszedłem do tego mieszkania. Nie zamierzałem go użyć.
Opadłem na fotel naprzeciw kanapy. Myślałem gorączkowo. To mogłoby mieć ręce i nogi. Ale jednak obrona opierałaby się na zbiegu okoliczności. Roulet wpadł w pułapkę zastawioną przez Reggae Campo, która ogłuszywszy go, przypadkiem znalazła u niego nóż, co ułatwiło jej sprawę. Mogło się udać.
– Czy matka zgłosiła to policji? – zapytał Levin. – Przeprowadzono śledztwo?
Roulet pokręcił głową, rozgniatając papierosa w popielniczce.
– Nie, za bardzo się wstydziła. Bała się, że to mogłoby się dostać do gazet.
– Kto jeszcze o tym wie? – zapytałem.
– Ja, hm… i na pewno Cecil. Prawdopodobnie nikt więcej. Ale nie możesz tego wykorzystać. Nie zgodziłaby…
– Nie wykorzystam tego bez jej zgody – uspokoiłem go. – Ale to może się okazać ważne. Będę z nią musiał o tym porozmawiać.
– Nie, nie chcę…
– Louis, tu chodzi o twoje życie i karierę. Jeżeli trafisz do pudła, nici z kariery. Nie przejmuj się matką. Każda zrobi wszystko, żeby chronić młode.
Roulet spuścił wzrok i pokręcił głową.
– Sam nie wiem… – powiedział.
Odetchnąłem głęboko, starając się pozbyć napięcia. Może jednak udało się zapobiec katastrofie.
– Wiem jedno – dodałem. – Pójdę do prokuratora i powiem mu, że rezygnujemy z ugody. Stawiamy wszystko na jedną kartę i idziemy na proces.
Ciosy spadały dalej. Drugie kukułcze jajo podrzucone przez oskarżenie odkryłem dopiero po tym, gdy podrzuciłem Earla na parking, gdzie co dzień rano zostawiał swój samochód, i wróciłem lincolnem do Van Nuys. „Four Green Fields” był kiszkowatym pubem przy Victory Boulevard – adwokaci lubili lokal chyba właśnie dlatego, że znajdował się na „bulwarze zwycięstwa”. Po lewej stronie ciągnął się długi bar, a po prawej rząd odrapanych stolików. Pub był zatłoczony jak wszystkie irlandzkie knajpy w dzień świętego Patryka. Podejrzewałem, że kłębił się tu jeszcze większy tłum niż w zeszłym roku, bo pijackie święto wypadło w czwartek i wielu imprezowiczów zaczynało właśnie długi weekend. Sam też zadbałem o to, żeby mój terminarz na piątek był pusty. Zawsze po świętym Patryku robię sobie wolne.
Kiedy zacząłem się przedzierać przez ciżbę, szukając Maggie McPherson, z szafy grającej stojącej gdzieś w głębi buchnął obowiązkowy „Danny Boy”. Była to jednak punkrockowa wersja z początku lat osiemdziesiątych i gdy dojrzałem znajome twarze i usiłowałem zapytać, czy ktoś nie widział mojej byłej żony, łomoczący rytm skutecznie wszystko zagłuszał. Z urywków rozmów, jakie dochodziły do mnie, kiedy przeciskałem się przez tłum klientów, wynikało, że prawie wszyscy dyskutowali o Robercie Blake'u i nieprawdopodobnym wyroku uniewinniającym z poprzedniego dnia.
Natknąłem się na Roberta Gillena. Kamerzysta sięgnął do kieszeni, wyciągnął cztery studolarowe banknoty i wręczył mi. Były to prawdopodobnie cztery z tych samych dziesięciu setek, jakie zapłaciłem mu przed dwoma tygodniami w sądzie Van Nuys, gdy starałem się zaimponować Cecilowi Dobbsowi swoimi umiejętnościami unieszkodliwiania mediów. Wliczyłem już ten tysiąc w koszty sprawy obciążając nim konto Rouleta. Czterysta stanowiło zysk.
Читать дальше