Następną godzinę na cmentarzu pamiętał jak przez mgłę.
Stał razem z innymi przy zamkniętej trumnie, powtarzając modlitwę za zmarłego ojca.
„Ojcze miłosierny, widzące oczy i słyszące uszy, wysłuchaj mojego wstawiennictwa za Nathanem i ześlij Michała, dowódcę swych aniołów, i Gabriela, posłannika Światła, i armie aniołów, aby poprowadzili duszę naszego brata Nathana aż przed Twoje oblicze na wysokościach".
Dopiero gdy wyjechali z cmentarza dwoma podstawionymi przez zakład pogrzebowy limuzynami, wracając do domu na stypę, uzmysłowił sobie pochodzenie tych słów i aż się wzdrygnął. To była ta sama modlitwa, którą według Jakuba wypowiedział Jezus nad grobem Józefa, swego ojca.
Według Jakuba… czyli według Roberta Lebruna.
Jakoś w tej chwili nie miało to dla niego znaczenia, ani trochę. Te słowa niosły ojcu ukojenie w jego ostatniej podróży i niezależnie od ich pochodzenia były święte, były słuszne.
Przejaśniło mu się w głowie, ucisk w piersi zelżał. Kilometr od domu poprosił kierowcę, żeby zatrzymał samochód.
– Przejdę się na piechotę – powiedział do matki. – Nie martw się, chcę się tylko przewietrzyć.
Zaczekał, aż limuzyna zniknie mu z oczu, zdjął rękawiczki i wsunąwszy ręce do kieszeni płaszcza, ruszył powoli przed siebie.
Po kilkunastu minutach, gdy szary, drewniany i częściowo otynkowany rodzinny dom, pojawił się w zasięgu jego wzroku, znów zaczął wielkimi płatkami padać śnieg. Chłodził mu policzki i głosił chwałę życia.
Kiedy dochodził do białego trawnika przed frontem, czuł siłę i chęć powrotu do społeczności. Zanim ten rok dobiegnie końca, miał zamiar dokończyć pewne sprawy. Ruszył ścieżką i przez wykuszowe okno zobaczył w oświetlonym salonie gości, zebranych wokół matki i Clare, zobaczył podającego poncz Eda Perioda i krążącego z tacą pełną kanapek wuja Hermana. I wiedział już, że matka sobie poradzi. Wkrótce do niej dołączy, lecz teraz, jako syn, który stał się mężczyzną, musiał coś załatwić.
Obszedł ganek, skierował się do drzwi kuchennych i tylnymi schodami wszedł na górę.
Znalazł Wandę w sypialni dla gości. Pakowała swoje rzeczy do podróżnej torby. Zadzwonił do niej poprzedniego dnia, powiadomił o śmierci ojca i o tym, że wróci do biura dopiero po Nowym Roku. A ona po prostu przyleciała jeszcze tego wieczoru do Wisconsin, żeby być z nim, nie jako sekretarka, lecz jako przyjaciółka. Żeby mu pomóc. Teraz szykowała się do powrotu.
Podszedł do niej, odwrócił ku sobie i przytulił.
– Dzięki, Wando. Wielkie dzięki za wszystko – powiedział, całując ją w policzek.
– A jak z tobą? – Przyjrzała mu się z troską w oczach. – Trzymasz się jakoś? Wezwałam już taksówkę, ale jeżeli mnie potrzebujesz, mogę zostać dłużej.
– Potrzebuję cię w Nowym Jorku, Wando – odparł. – Będę miał dla ciebie pewne zadania, jeszcze przed Nowym Rokiem.
– Jutro od rana jestem w biurze. Mam sobie coś zapisać?
– Myślę, że zapamiętasz. – Uśmiechnął się. – Na początek, przypominasz sobie maszynopis, który napisałem w Vermoncie? Prosiłem, abyś schowała go w sejfie.
– Tak.
– Jest w tekturowym pudełku z nalepką „Drugie Zmartwychwstanie".
– Wiem, szefie, sama pisałam tę nalepkę.
– Dobrze. Więc jutro wyjmij ten maszynopis i miej go pod ręką. Będę chciał się go pozbyć.
– Naprawdę?
– Trzeba palić stare mosty, Wando. Nie chcę zawracać z drogi, chcę iść naprzód.
– Nie szkoda ci tej pracy, którą w to włożyłeś?
– Spokojnie. Nie powiedziałem ci jeszcze, w jaki sposób chcę się tego pozbyć. Dowiesz się za chwilę. Teraz posłuchaj. Zadzwonisz do Thada Crawforda, on wie, że Ogden Towery czeka na moją odpowiedź do końca roku. Niech Thad mu odpowie, że podjąłem decyzję. Odpowiedź brzmi: Panie Towery, spadaj pan. Nie sprzedaję panu firmy. Mam coś lepszego na oku.
– O rany, szefie! – wykrzyknęła Wanda i uściskała go. – Nawet modlitwy grzeszników zostają czasem wysłuchane.
– I jeszcze jedna sprawa – rzekł Randall. – Tę możesz załatwić tutaj. Wiesz, jak złapać Jima McLoughlina?
– Rozmawiałam z nim w zeszłym tygodniu. Dopytywał się, kiedy wrócisz.
– Dobrze, więc zadzwoń do niego teraz – pokazał telefon na nocnym stoliku. – Powiedz, że już wróciłem i chcę z nim pogadać.
Po kilku minutach miał na linii Waszyngton. Jim McLoghlin mówił:
– W samą porę, panie Randall. Już myślałem, że będziemy się tak rozmijać i w końcu wszystko przepadnie. Tutaj u nas jest bardzo gorąco. Mamy naprawdę mocne dowody na tych złodziei, oszustów i hipokrytów. Chcemy przywrócić wolnemu rynkowi prawdziwą wolność, zanim będzie za późno. Następny etap zależy od pana. Czy jest pan gotów zaprezentować światu The Raker Institute? Włączy się pan do walki?
– Pod dwoma warunkami, Jim. I mów mi Steve.
– Jasne, Steve. – W głosie Jima słychać było niepokój. – Co to za warunki? – zapytał.
– Po pierwsze, kiedy byłem w Europie, miałem okazję posmakować trochę twojej gry. Próbowałem rozwikłać i wyjaśnić pewną sprawę, w jakimś stopniu także związaną z biznesem. Chciałem się zorientować, czy pewna rzecz… można by ją nazwać towarem konsumpcyjnym… jest bezwartościowym bublem i oszustwem wobec klientów, czy też odwrotnie… uczciwą i cenną propozycją. Sam byłem raczej przekonany, że to oszustwo, podróbka, ale nie potrafiłem tego udowodnić. Ludzie, którzy handlują tym towarem, prawdopodobnie wierzą w jego autentyczność i możliwe, że mają rację. Wątpliwości jednak pozostały. Napisałem długie sprawozdanie z tych moich poszukiwań i moja sekretarka ma ci to jutro przesłać. Otrzymasz przesyłkę podpisaną „Drugie Zmartwychwstanie", i…
– Drugie Zmartwychwstanie? – przerwał mu McLoughlin. – Miałeś z tym coś wspólnego? Powiesz mi, o co chodzi?
– Nie teraz, Jim. Zresztą dowiesz się wszystkiego z mojego maszynopisu. Potem pogadamy. W każdym razie, jeżeli uznasz, że jest sens pociągnąć to dalej, że prawda o tej sprawie może posłużyć dobru publicznemu… to świetnie. Na razie chcę tylko, żebyś się z tym zapoznał. Potem sam zdecydujesz.
– Pierwszy warunek przyjęty, bez problemu – odparł McLoughlin. – A drugi, Steve? Co mam jeszcze zrobić, żebyś wziął naszą sprawę?
– Drugi warunek brzmi tak: Ja wezmę was, jeżeli wy weźmiecie mnie.
– Co przez to rozumiesz?
– To, że ja też postanowiłem działać na rzecz prawdy. Ty masz siły i środki do prowadzenia śledztwa, ale nie dysponujesz odpowiednim głosem. Ja nie mam takich sił i środków, ale mam za to donośny głos. Więc może połączylibyśmy jedno z drugim, stworzyli wspólną firmę i razem popracowali nad oczyszczeniem kraju, nad polepszeniem jakości życia ludzi, tu i teraz, na tym świecie? Co ty na to, Jim?
– Poważnie?! – McLouglin niemal krzyczał. – Mówisz to poważnie, Steve?!
– Oczywiście, że mówię poważnie. Działamy razem albo ja w to nie wchodzę. Ty możesz być szefem, mnie wystarczy wiceprezes z prawem weta. Słuchasz mnie?
– Czy ja cię słucham? Jeszcze jak! Umowa stoi, Steve. Ależ dostałem prezent na Boże Narodzenie!
– Ja też, Jim, ja też – odrzekł cicho Randall. – No, to do zobaczenia na barykadach.
Odwrócił się do Wandy. Była rozpromieniona, a policzki miała mokre od łez.
– Och, Steve – zdołała tylko wykrztusić.
– Lepiej wracaj do swojego maszynopisania – odparł z udawaną szorstkością. – Zajmowanie się głupotami zostaw mnie.
Читать дальше