Te trzy miesiące to nie był dobry czas. Randall tkwił w pomieszaniu, gniewie, żalu nad samym sobą. Głównie w pomieszaniu. Pisał i pił, i usiłował pozbyć się jadu, który wypełniał jego wnętrze. Zapisywał całe ryzy papieru, wypluwając z siebie opowieść o Drugim Zmartwychwstaniu – o sprawie z Lebrunem w Rzymie, o zdradzie potężnego de Vroome'a, o deportowaniu z Francji, o wszystkim joza Angelą. Ją postanowił oszczędzić.
W trakcie pisania czasami miał wrażenie, że tworzy największą)owieść detektywistyczną wszech czasów. Kiedy indziej był przekonany, że nigdy jeszcze nie obnażono dwulicowości i zakłamania eligii na taką skalę, jak w tekście wystukiwanym na klawiaturze przez jego palce. Palce de Sade'a. I zdarzały się dni, kiedy był pewien, że opisuje tylko ekshibicjonistyczny autoportret chorego, ynicznego paranoika.
Pił i pisał, a słowa tonęły w rzece szkockiej.
Skończył pisanie w poczuciu oczyszczenia. Katharsis wypłukało, niego cały jad. Pozostała tylko pusta skorupa samotności i ponieszania, które nie chciało odejść.
Wrócił z gotowym tekstem do Nowego Jorku i umieścił go w biurowym sejfie, do którego dostęp miała poza nim tylko Wanda.
Nie wiedział jeszcze, czy pozostawi maszynopis jako świadectwo egzorcyzmów, jakie odprawił nad swą opanowaną przez szatańskie moce duszą, czy w końcu zdecyduje się go opublikować, żeby powstrzymać monstrum, które pochwyciło w kleszcze uścisku połowę świata.
W historii literatury nie było książki, która osiągnęłaby sukces na miarę Międzynarodowego Nowego Testamentu. Księga nad Księgami była wszechobecna, nawracała, osaczała i przypominała o sobie o każdej porze dnia i nocy. Rozmowy na jej temat słyszało się w sklepach i na ulicy, w restauracjach i na przyjęciach.
Warczały bojowe werble, a nowy charyzmatyczny Chrystus znowu przyciągał do siebie niezliczone dusze. Dla jednych powrót Chrystusa był przyczyną spadku przestępczości. Dla innych – powodem poprawy koniunktury gospodarczej. Kiedy malała liczba narkomanów, to dzięki Chrystusowi. Zakończenie każdego konfliktu, początek wszelkich rokowań, każdy przejaw dobrobytu, braterstwa i optymizmu na świecie, wszystko to w ustach przebudzonych heroldów Dobrej Nowiny było dziełem Chrystusa.
Według ostatnich raportów sprzedaż Międzynarodowego Nowego Testamentu przekroczyła trzy miliony egzemplarzy w Stanach i czterdzieści milionów na świecie. I to w ciągu zaledwie czterech miesięcy.
Randall zaczął stopniowo nabierać przekonania, że mimo wszystko powinien opublikować swoje exposé. To mógł być kamyk wystrzelony z procy, którą on sam skonstruowałby poprzez własną kampanię reklamową. I jeśli trafi Goliata, może się uda go powalić, zabić potwora, zabić kłamstwo.
W tym właśnie czasie odebrał długo oczekiwany telefon od Ogdena Towery'ego. Kontrakt sprzedaży firmy Cosmosowi był już od dawna gotowy i oczekiwał tylko na podpisy obu stron. Lecz Thad Crawford miał jakieś dziwne trudności w skontaktowaniu się z prawnikami Towery'ego. Randall domyślał się, co może być przyczyną, a wymiana zdań z Towerym potwierdziła jego przypuszczenia.
Rozmowa była krótka i na temat, a jej ton nieprzyjazny.
– Kontaktowałem się z Wheelerem, panie Randall – oznajmił Ogden Towery. – Odniósł niesamowity sukces, ale powiedział mi, że nie ma w tym pańskiego udziału. Że wręcz przeciwnie, robił pan wszystko, żeby mu przeszkodzić. Sabotował pan jego projekt, mówiąc wprost. Czy ma pan coś na swoją obronę?
– Chciałem mu przeszkodzić, bo miałem dowody, że to mistyfikacja.
– O tym też mi powiedział. Co jest z panem nie tak, Randall? A może pan jest ateistą albo komunistą? O co właściwie chodzi?
– Nie mogłem reklamować czegoś, w co nie wierzyłem.
– Słuchaj pan, tym, w co pan ma wierzyć albo nie, niech się lepiej zajmują tacy jak Wheeler, Zachery i prezydent Stanów Zjednoczonych, a pan ma robić swoją robotę. Mam ten kontrakt na biurku, ale zanim go podpiszę, chcę wiedzieć, co pan zamierza.
– Co ja zamierzam?
– Tak, czy zamierza pan jeszcze w przyszłości sabotować nową Świętą Księgę. Czy będzie pan wygłaszał jakieś przemówienia albo pisał głupie artykuły. Chcę to wiedzieć i Wheeler też. Jeżeli ma pan coś takiego w zanadrzu, to nie chcę mieć z panem więcej do czynienia. A jeżeli starczy panu rozumu, żeby się zachować jak przystało na uczciwego człowieka, na syna duchownego, tak żeby tatuś mógł być z pana dumny, wówczas pana kupię. Dlatego chcę aneksu do umowy. Musi mi pan zagwarantować, że nie będzie występował, ani pisemnie, ani ustnie, przeciwko Międzynarodowemu Nowemu Testamentowi. No więc słucham pana… tak czy nie?
– Zobaczymy.
– Co to ma znaczyć, do ciężkiej cholery?
– Panie Towery, to znaczy, że zobaczymy, czy tak, czy nie. Nigdy nie podejmuję takich decyzji bez zastanowienia.
– To zastanawiaj się krótko, młody człowieku. Oczekuję pańskiej odpowiedzi najpóźniej do końca roku.
Towery się rozłączył, a Randall poczuł lęk. Być usuniętym z Drugiego Zmartwychwstania to jedno, pomyślał, a pozwolić sobie na stratę kontraktu z Cosmos Enterprises, to zupełnie co innego. Od tej drugiej sprawy zależała jego przyszłość, szansa ucieczki z wyścigu szczurów, szansa na bezpieczeństwo i niezależiość. Nowe warunki były jednak nie do przyjęcia, na samą myśl zrobiło mu się niedobrze. Próbował ważyć w myśli leżącą na biurku umowę, a z drugiej strony przechowywany w sejfie maszynopis, lecz nie potrafił zdecydować, co ma większą wagę.
Kilka tygodni później odebrano następny telefon, który spotęgował jeszcze jego rozterkę.
– Dzwonił Jim McLoughlin – poinformowała go Wanda. – jest w Waszyngtonie. Przeprosił, że nie odpowiadał tak długo na listy od Thada Crawforda i od ciebie, ale był w jakimś niedostępnym miejscu i pracował po dwadzieścia pięć godzin na dobę. Teraz bardzo mu zależy, żeby się z tobą spotkać i sfinalizować sprawę pierwszej kampanii przeciwko wielkiemu biznesowi. Mam cię z nim połączyć?
Randall nie czuł się w tej chwili na siłach, żeby powiedzieć McLoughlinowi prawdę.
– Nie dzisiaj, Wando – odparł. – Oddzwoń do niego i powiedz, że właśnie jestem w drodze na lotnisko, że znowu lecę do Europy w pilnej sprawie i skontaktuję się z nim po powrocie. Jeszcze przed końcem roku.
Najlepszy sposób rozwiązywania problemów to po prostu udawać, że ich nie ma, uznał tego dnia. Udawać, że ich nie ma, i pić.
Pił więc przez cały październik i listopad, i część grudnia, aż do dziś, jak w dawnych czasach. Pił czysty alkohol, bez wody, jako antidotum na problemy, na pomieszanie, na wyrzuty sumienia i na samotność. Niestety rano budził się trzeźwy. I jeszcze bardziej samotny.
Samotny jak jeszcze nigdy w życiu.
Oczywiście istniało na to lekarstwo i zażywał je bardzo często.
Kobiety, dziewczyny, te, które wyglądały najlepiej nago i w pozycji horyzontalnej, były wszędzie. Szastającej pieniędzmi grubej rybie nietrudno było je znaleźć. Aktorki o wielkich biustach, neurotyczne dziewczęta z towarzystwa, wyzwolone cizie biznesmenki… przychodziły do jego biura załatwiać interesy, spotykał je w barach i dyskotekach. Upijały się z nim, rozbierały się z nim i kopulowały z nim, a kiedy w końcu zasypiał, wiedział, że jest sam.
Rozpaczliwie szukał związku, w który mógłby się zaangażować. Związku z drugim człowiekiem, znaczącego coś więcej niż seks.
Którejś nocy, pijany, postanowił zadzwonić do Barbary i zobaczyć, co z tego wyjdzie, czy nie da się wszystkiego jakoś załatać. Lecz kiedy usłyszał głos gosposi i słowa „Tu rezydencja państwa Burke'ów", odłożył szybko słuchawkę, jakby go oparzyła.
Читать дальше