Nie było już wolnych miejsc, lecz po chwili zjawił się szef sali i zorganizował trzy krzesła. Dla policji miejsce zawsze się znajdzie, pomyślał Randall.
Czuł się niezręcznie, lecz usiadł obok „syjamskiego brata" Gorina. Rozejrzał się, czy ktoś w ogóle zauważył, że jest skuty, lecz wszystkie twarze wpatrzone były w ekrany.
Randall zmusił się do spojrzenia na najbliższy telewizor i natychmiast zrozumiał przyczynę tak emocjonalnej reakcji widzów w kafeterii.
Ujrzał ascetyczną twarz pastora de Vroome'a i jego szczupłą sylwetkę, odzianą w haftowany ornat. Z rozłożonej na pulpicie nowej Biblii czytał po angielsku (a sztab tłumaczy przekładał to na żywo na inne języki) całe świadectwo Jakuba. Jego dźwięczny głos rozlegał się w zatłoczonej kafeterii niczym głos samego Nauczyciela, uciszając stopniowo płacze i modlitwy.
Z oddali odezwał się ledwie słyszalny megafon, zapowiadający odprawę pasażerów na lot do Nowego Jorku. Lefevre zgasił papierosa i rzucił do Randalla:
– Musimy iść.
Przy rampie dla wsiadających zgromadził się tłum pasażerów. Lefevre porozmawiał chwilę z pracownikiem obsługi, a potem oznajmił:
– Zgodnie z przepisami musi pan wejść na pokład jako ostatni, monsieur Randall. Mamy jeszcze kilka minut.
Randall skinął głową i spojrzał w lewo. Nawet tutaj, przy samej bramce dla wsiadających, ustawiono przenośny telewizorek i przechodzący ludzie zwalniali, starając się uchwycić ostatnie kęsy informacji.
Pokazywano twarze przywódców światowych, wygłaszających komentarze i gratulujących ludzkości cudu, jakim był powrót Jezusa Chrystusa. Był wśród nich papież, stojący w oknie wychodzącym na plac Świętego Piotra, był prezydent Francji na dziedzińcu Pałacu Elizej skiego, cafcyodzina królewska w pałacu Buckingham, prezydent USA, przemawiający z Gabinetu Owalnego w Białym Domu, a później mieli wystąpić kolejni, z Bonn, Rzymu, Bukaresztu, Belgradu, Mexico City, Brasilii, Buenos Aires, Tokio, Melbourne, Kapsztadu.
Obraz powrócił do wnętrza Pałacu Królewskiego w Amsterdamie. Kamera pokazała zgromadzonych teologów i ich rzecznika, monsiniora Riccardiego, który ogłaszał dalszy program obchodów poświęconych pojawieniu się Jezusa Chrystusa, ucieleśnionego na kartach Międzynarodowego Nowego Testamentu. Każdy z kolejnych dwunastu dni miał być poświęcony postaci jednego z apostołów (miejsce Judasza zajął oczywiście Maciej).
Natomiast w dniu Bożego Narodzenia, mówił dalej Riccardi, ze wszystkich ambon świata chrześcijańskiego, zarówno protestanckich, jak i katolickich, zostanie wygłoszone specjalne kazanie, poświęcone piątej – a teraz pierwszej – ewangelii, największej obecnie nadziei człowieka.
Dzień Bożego Narodzenia, pomyślał Randall, dzień, w którym zawsze (z wyjątkiem ostatnich dwóch lat) wracał do Oak City i białego kościółka, w którym wielebny Nathan Randall przemawiał do swojej trzódki. Przez chwilę myślał o ojcu i jego protegowanym, Tomie Careyu, wyobrażając sobie, jak oglądają transmisję.
– Voil?, wszyscy już wsiedli – wyrwał go z zadumy głos agenta Gorina. – Musimy iść do samolotu.
Obaj policjanci podeszli z Randallem do bramki. Lefevre rozkuł go i Randall rozmasował sobie nadgarstek.
– Bon voyage – powiedział Lefevre. – Szkoda, że to tak wyszło.
Randall skinął w milczeniu głową. Jemu też było szkoda, że to tak wyszło.
Nie mógł już dojrzeć ekranu telewizora, lecz słyszał jeszcze dźwięk. Apokaliptyczny głos monsiniora Riccardiego podążał za nim.
– I jak napisał święty Jan, „Dopóki nie ujrzycie znaków, nie uwierzycie". A Jakub powiada teraz: „Ujrzałem na własne oczy cuda i znaki, i uwierzyłem". I cała ludzkość może powtórzyć za nim: Uwierzyliśmy! Christos anesti! Chrystus powstał! Alithos anesti! Naprawdę powstał! Amen.
Amen.
Randall wszedł do samolotu, a stwardesa z poważną miną zamknęła za nim drzwi.
Słyszał już tylko ryk odrzutowych silników.
Usiadł na swoim miejscu. Był gotów wracać do domu.
Minęło pięć i pół miesiąca.
Niesamowite, znowu nadeszło Boże Narodzenie w Oak City, choć w głębi serca Steve Randall wiedział, że będzie ono zupełnie inne niż wszystkie poprzednie.
Siedział spokojny i odprężony w pierwszej ławce kościoła metodystycznego, w otoczeniu ludzi połączonych z nim więzami krwi i przeszłości, ludzi, na których mu zależało i którym zależało na nim. Na dębowej ambonie po prawej stał pastor Tom Carey, rozpoczynając kazanie. Kazanie, którego treść płynęła wprost z żywej wizji Jezusa i jego męki, opisanej w Międzynarodowym Nowym Testamencie. Kazanie, które powtarzano jak wielokrotne echo z tysięcy podobnych ambon w domach modlitwy rozsianych po całym globie. Przemowa Toma Careya, podobnie jak on sam, emanowała pewnością i zaufaniem, przekonaniem i mocą, które czerpał z przesłania nadziei, ukazując w ten sposób umacnianie się w wierze w posłannictwo Chrystusa Zmartwychwstałego, w jego społeczne i duchowe odniesienia.
Randall, słuchając tylko jednym uchem tych znanych sobie aż nazbyt dobrze treści, przypatrywał się zgromadzonym.
Siedział między matką i ojcem. Sarah Randall chłonęła, z wyrazem błogości na swej pulchnej, gładkiej twarzy, każde płynące z ambony słowo. Oblicze Nathana odzyskało częściowo dawny wigor, a jego błękitne oczy tańczyły w rytm wypowiedzi młodszego następcy. O przebytym udarze przypominała tylko oparta o ławkę laska i wyraźna powolność w mowie, gdy się odzywał. Za ojcem Randall widział swoją siostrę Clare, a dalej wysunięty szwedzki podbródek Eda Perioda Johnsona. Wychylił się nieco do przodu i przyjrzał tym, którzy siedzieli za matką – Judy, której anielską twarzyczkę przesłaniały długie pszeniczne włosy, oraz wujka Hermana, o twarzy jeszcze okrąglejszej, lecz mniej bezmyślnej niż kiedyś.
Wszyscy słuchali w napięciu słów kazania, wieszczących nowy znak i cud, jakim było dla nich powtórne odkrycie Chrystusa.
Randall jednak słyszał to już po wielekroć, przyjął, a następnie zakwestionował, zwątpił, podjął walkę i przegrał ją – toteż jego uwaga skupiała się na czym innym. Nikt z jego bliskich nie wiedział, że on, syn marnotrawny, był częścią Drugiego Zmartwychwstania. Zamierzał im to wyjawić po mszy, opowiedzieć o tym, co robił za granicą, choć nie był jeszcze pewien, ile chce ujawnić.
Spojrzał ponad pochylonymi głowami na jedno z witrażowych okien kościoła, na cienie rzucane przez gałęzie drzew, bezlistne, ale ciężkie od świeżo spadłego śniegu. Wypatrywał tam przebłysków minionych lat, niewinnych lat młodości, lecz były zbyt odległe. Jego pamięć wracała uporczywie w bliższą przeszłość, do czasu sprzed pięciu miesięcy. Niespokojnego, gniewnego, dręczącego czasu po rozstaniu z Drugim Zmartwychwstaniem i wydaleniu z Francji.
Pamiętał powrót do Nowego Jorku, do siedziby Agencji Reklamowej Randall Associates, do krzątaniny skutecznej i oddanej mu jak zawsze Wandy, do wiecznie zabieganego asystenta Joego
Hawkinsa, do zręcznego prawnika Thada Crawforda i całej reszty współpracowników, którzy potrzebowali jego kreatywności i energii.
Randall włączył się na krótko w tę rutynę, w której telefon stawał się dla człowieka dodatkową kończyną. Nie było w tym jednak energii, ponieważ nic go nie interesowało, i nie było twórczego zapału, ponieważ nie widział przed sobą celu.
Chciał stamtąd uciec i uciekł, na trzy miesiące. Thad Crawford miał w Vermoncie farmę z zarządcą i stadami bydła, ze strumykiem i odrestaurowanym domem z czasów wojny secesyjnej. Randall skrył się tam, żeby uporać się z upiorami przeszłości, koszmarami z Amsterdamu, Paryża i Ostii – Wheelerem i de Vroome'em, Lebrunem i Jakubem Sprawiedliwym. Zabrał ze sobą swoje notatki, nagrania i najświeższe wspomnienia oraz walizkową maszynę do pisania. Chciał żyć życiem pustelnika i prawie mu się to udało. Utrzymywał nikły kontakt telefoniczny ze światem, podejmował decyzje związane z firmą, rozmawiał z Judy w San Francisco i rodzicami w Oak City, lecz większość czasu poświęcał na pisanie książki. Książki o złej nowinie, jak ironicznie zakodował sobie w głowie.
Читать дальше