– Doskonała robota, Alex. – Milo poklepał mnie po plecach.
– Pomogę panu, doktorze – powiedział agent Fleming i zabrał się do odrywania od mojej piersi taśmy z mikrofonem marki Nagra. – Mam nadzieję, że nie cierpiał pan zbytnio.
– Swędziało jak cholera.
– Pewnie ma pan wrażliwą skórę.
– Tak, to w ogóle bardzo wrażliwy facet, Sev.
Fleming się uśmiechnął.
– No to wszystko w porządku – powiedział Fleming, chowając mikrofon do pokrowca. – Odsłuch w furgonetce był doskonały, mamy nagranie. Przysłuchiwała mu się wraz z nami prawniczka z Departamentu Sprawiedliwości. Jest zdania, że zdobyte informacje zupełnie wystarczą. Jeszcze raz dzięki, doktorze. Do zobaczenia, Milo.
Uścisnął nam dłonie, niedbale zasalutował i odszedł, tuląc mikrofon niczym noworodka.
– No cóż – zauważył Milo. – Nieustannie ujawniasz nowe talenty. Hollywood niedługo zacznie walić do twoich drzwi.
– Zgadza się – odparłem, pocierając pierś. – Zadzwoń do mojego agenta i zorganizuj spotkanie w Polo Lounge.
Roześmiał się i zdjął policyjną kurtkę.
– Czuję się w niej jak facet z reklamy opon Michelina.
– Chciałbyś być taki ładny.
Ruszyliśmy razem ku wiaduktowi. Niebo zdążyło już ściemnieć i ucichnąć. Za bramą z warkotem ruszały radiowozy. Weszliśmy na most i przeszliśmy po zimnych kamieniach. Milo sięgnął w górę, zerwał winogrono z pnącza porastającego kamienną altankę.
– Odwaliłeś kawał doskonałej roboty, Alex – stwierdził. – W końcu capnęli go za narkotyki. Najważniejsze jednak, żeby beknął za morderstwo. Gdy dodam do tego rozwiązanie sprawy pana Lepkie Gacie, muszę stwierdzić, że mamy za sobą niezły tydzień.
– Świetnie – oświadczyłem znużonym tonem.
– Wszystko w porządku, stary?
– Nic mi nie będzie, nie martw się.
– Wciąż myślisz o chłopcu, prawda?
Zatrzymałem się i spojrzałem mu w oczy.
– Musisz od razu wracać do Los Angeles? – spytałem.
Objął mnie, uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową.
– Powrót oznacza zanurzenie się w papierkowej robocie. A raporty nie zając, nie uciekną.
Z pewnej odległości zaglądałem przez plastikową ścianę.
Woody leżał na łóżku nieruchomy, lecz był przytomny. Jego młoda mama siedziała obok. W skafandrze, rękawiczkach i masce była trudna do rozpoznania. Jej ciemne oczy wędrowały po pomieszczeniu, zatrzymały się przez moment na twarzy synka, później na własnych dłoniach, w których trzymała książkę. Dziecko usiłowało się podnieść, powiedziało coś do Nony, ta zaś pokiwała głową, wzięła kubek i przystawiła mu do ust. Picie szybko wyczerpało chłopca i opadł na poduszkę.
– Miły dzieciak – zauważył Milo. – Jakie ma szanse według lekarzy?
– Jest poważnie przeziębiony. W kroplówce dostaje jednak antybiotyki, które powinny zwalczyć infekcję. Jeśli chodzi o nowotwór… Niestety powiększył się i zaczyna uciskać przeponę. To niedobrze, bardzo niedobrze, ale na szczęście nie znaleziono przerzutów i nie ma nowych zmian patologicznych. Jutro rozpocznie się chemioterapia. Ogólnie rzecz biorąc, prognozy są nadal dobre.
Milo pokiwał głową i poszedł do pokoju pielęgniarek.
Woody zasnął. Matka pocałowała go w czoło, okryła kołdrą i ponownie wzięła do ręki książkę. Przekartkowała kilka stron, po czym odłożyła ją i zaczęła sprzątać w pokoiku. Gdy skończyła, wróciła do łóżka i usiadła. Położyła ręce na udach i zastygła w bezruchu. Czekała.
Z pokoju pielęgniarek wyszło dwoje funkcjonariuszy wymiaru sprawiedliwości, zajmujących się egzekucją wyroków sądowych. Mężczyzna był brzuchaczem w średnim wieku, kobieta zaś drobną farbowaną blondynką. Mężczyzna rzucił okiem na zegarek i oznajmił: „Już czas”. Jego partnerka podeszła do modułu i zastukała w ścianę.
Nona natychmiast ją dostrzegła.
– Pora iść – powiedziała kobieta.
Dziewczyna zawahała się, pochyliła nad śpiącym chłopcem i pocałowała go mocno. Woody zamruczał coś cicho przez sen i przewrócił się na brzuch. Ten ruch sprawił, że zakołysała się butelka od kroplówki. Nona przytrzymała ją, a potem pogładziła synka po włosach.
– Chodź, kochanie – ponagliła ją kobieta.
Nona niezdarnie wyszła z modułu. Zdjęła maskę i rękawiczki, rozpięła sterylny skafander. Gdy kosmiczny strój opadł jej aż do kostek, pojawił się pod nim kombinezon z numerem na plecach i napisem „Więzienie hrabstwa San Diego”. Miedziane włosy Nony były ściągnięte w koński ogon, z jej uszu zniknęły złote koła, twarz wydawała się szczuplejsza i starsza, kości policzkowe wydatniejsze, oczy bardziej zapadnięte. Więzienna bladość zmatowiła jej skórę. Dziewczyna nadal była piękna, lecz jakby przygasła. Skojarzyła mi się ze zwiędniętą różą.
Skuli ją i poprowadzili do drzwi. Spojrzała na mnie. Odniosłem wrażenie, że jej oczy zwilgotniały. Jednakże chwilę później przybrała twardą minę, podniosła dumnie głowę i wyszła.
Znalazłem Raoula w jego laboratorium. Gapił się na ekran komputera, na którym widniały kolumny wielomianów w wielobarwnej tabelce. Później mruknął coś po hiszpańsku, przejrzał wydrukowaną stronę i zaczął szybko pisać nowy ciąg liczb. Duszne laboratorium wypełniały cierpkie wyziewy. W tle brzęczała jakaś aparatura.
Przysunąłem sobie stołek do biurka, usiadłem obok Raoula i przywitałem się.
W odpowiedzi skrzywił jedynie twarz w nieokreślonym grymasie i nadal pracował przy komputerze. Sińce na jego twarzy rozjaśniły się już w purpurowo-zielone smugi.
– Więc wiesz wszystko – odezwał się.
– Tak. Powiedziała mi.
Pisał dalej, uderzając mocno w klawiaturę.
– Okazałem się człowiekiem równie niemoralnym jak Valcroix. Udowodniła mi to Nona, gdy pojawiła się tutaj, kręcąc tyłkiem w obcisłej sukience.
Przyszedłem do laboratorium z zamiarem pocieszenia go. Przygotowałem w tym celu całą przemowę. Zamierzałem powiedzieć, że życie zmieniło Nonę w erotyczną broń, w instrument zemsty… że mężczyźni tak długo ją wykorzystywali i demoralizowali, aż seks i nienawiść stały się dla niej czymś nierozerwalnie ze sobą związanym… że używała swoich wdzięków przeciwko facetom, tak jak używa się termolokacyjnych pocisków samonaprowadzających się na cel. Pragnąłem zapewnić Raoula, że niewłaściwie ocenił całą sprawę, co jednakże nie neguje jak najbardziej słusznych intencji, jakimi się potem kierował. Że ma do wykonania jeszcze mnóstwo roboty. Że czas uleczy rany…
Uprzytomniłem sobie jednak, iż wszelkie tego typu argumenty zabrzmiałyby banalnie. Melendez-Lynch był dumnym mężczyzną, który na moich oczach sam się poniżył. Widziałem go brudnego, obszarpanego, na wpół oszalałego w śmierdzącej celi, obsesyjnie pochłoniętego pragnieniem odnalezienia pacjenta. Zmusiło go do tego poczucie winy, fałszywe przekonanie, że jego grzech – dziesięć zaślepionych przez żądzę minut z klęczącą przed nim Noną Swope – przyczynił się do porwania chłopca ze szpitala i tym samym przerwania niezbędnej do uratowania jego życia kuracji.
Zrozumiałem, że przychodząc do niego, popełniłem błąd. Łącząca nas wcześniej przyjaźń bezpowrotnie zniknęła, a wraz z tym utraciłem możliwość pocieszenia go, uspokojenia.
Jeśli istniało dla niego ocalenie, musiał je znaleźć sam.
Położyłem więc tylko rękę na jego ramieniu, życząc mu wszystkiego dobrego. Wzruszył ramionami i zagapił się w ekran.
Читать дальше