Zakręcił w powietrzu toporkiem i przygryzł słomkowy wąs.
– Policja znalazła w kanionie szczątki jeszcze jednego ciała – powiedziałem. – Kobiecego. – Niezadane pytanie zawisło w powietrzu.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Wiem, o czym pan myśli, ale myli się pan. Marzyło mi się wykończenie własnej matki, lecz niestety, parę lat temu przydarzył jej się wylew i umarła w łóżku. Wkurzyłem się, ponieważ od lat planowałem zemstę. Mam też plan dla mojego starego, który pewnego dnia zrealizuję. Mamuśce, niestety, udało się uciec, lecz i tak wyżyłem się po swojemu. Miałem szczęście. Podczas ostatniego występu w Lancelocie podeszło do mnie stare babsko z pierwszego rzędu, wepchnęło mi banknot dziesięciodolarowy za skarpetkę i polizało mnie po kostkach. Okazała się lekarką. Radiologiem. Rozwiodła się przed kilkoma miesiącami i wyszła z domu spędzić szaloną noc. Zjawiła się w mojej garderobie, napalona jak kotka w rui, i zaczęła mnie obłapiać. Była namolna, napawała mnie obrzydzeniem i chciałem ją wykopać. Kiedy jednak zapaliłem światło, zobaczyłem, że wygląda jak bliźniaczka tej starej suki, mojej matki. Miała identyczną pomarszczoną facjatę, zadarty nochal i maniery bogatej kurwy. Uśmiechnąłem się więc i powiedziałem: „Chodź, kochanie”. Pozwoliłem jej na wszystko od razu, w garderobie. Drzwi nie były zamknięte na klucz, każdy mógł wejść. Babsko nie dbało o to, po prostu podciągnęło kieckę i dosiadło mnie. Później pojechaliśmy do jej mieszkania, apartamentu na najwyższym piętrze w Marinie. Dosiadła mnie jeszcze raz, po czym zasnęła, a wtedy ją udusiłem. – Jego oczy rozszerzyły się niewinnie. – Sama się pchała. Ktoś musiał jej pomóc. W ten sposób zrealizowałem dawny plan.
Oparł toporek o piec, sięgnął do reklamówki z zakupami i wolną ręką wyjął z niej ogromną brzoskwinię.
– Chce pan?
– Nie, dziękuję.
– Zawierają wapno, potas. Sporo witaminy A i C. Świetne na ostatni posiłek.
Pokręciłem odmownie głową.
– Jak pan sobie chce. – Ugryzł brzoskwinię i zlizał sok z końców wąsa.
– Nie stanowię dla was zagrożenia – stwierdziłem, starannie dobierając słowa. – Chcę tylko pomóc pańskiemu małemu braciszkowi.
– Jak? Pompując w jego ciało te pieprzone trucizny? Poczytałem sobie o tym gównie, które chcieli mu podać. Właśnie to paskudztwo powoduje raka!
– Nie twierdzę, że leki są nieszkodliwe. To bardzo silne środki… trucizny, dokładnie tak jak mówisz. Ale nowotwór trzeba czymś zabić.
– Nie przekonasz mnie tymi bzdurami, człowieku. – Zacisnął szczęki, aż mu zadrgała bródka. – Nona opowiedziała mi o tamtejszych doktorach. Skąd mam wiedzieć, że pan jest inny?
Skończył brzoskwinię i wrzucił pestkę do zlewu. Wyciągnął z torby śliwkę i ją także spałaszował.
– Chodźmy – powiedział złowróżbnie i podniósł toporek. – Niech pan się zbiera. Zakończmy tę sprawę. Mam nadzieję, że dla pańskiego dobra zabiję pana pierwszym strzałem. Nawet się pan nie zorientuje, że strzeliłem. Teraz pocierpi pan trochę, czekając na to, co nieuniknione…
Ruszyłem do drzwi. Lufa strzelby dźgała mnie w plecy.
– Otwórz je pan powoli – poinstruował mnie Carmichael. – Trzymaj ręce na głowie i patrz prosto przed siebie.
Posłuchałem go, choć całe moje ciało drżało. Usłyszałem szelest zasłony.
– Nie musisz go krzywdzić, Doug – powiedziała Nona.
– Wracaj do środka, siostro. Pozwól, że sam to załatwię.
– A jeśli on ma rację? Woody jest strasznie rozpalony…
– Mówiłem, że poradzę sobie z tą sprawą! – warknął, nagle tracąc cierpliwość.
Nie widziałem reakcji Nony, lecz Doug wyraźnie złagodniał.
– Przykro mi, siostrzyczko. Sytuacja jest paskudna i wszyscy jesteśmy zdenerwowani. Kiedy z nim skończę, usiądziemy sobie spokojnie i zażyjemy witaminę B12. Pokażę ci, jak uspokoić małego. Za dwa tygodnie nic mu nie będzie, a wtedy wyjedziemy. Za miesiąc o tej porze będę go uczył strzelać do fal.
– Doug, ja… – zaczęła. Miałem nadzieję, że dalej będzie mnie broniła. Gdyby skupił na Nonie swoją uwagę, mógłbym zaryzykować ucieczkę. Niestety dziewczyna przerwała w pół zdania. Usłyszałem ciche kroki, potem szelest zasuwanej zasłonki.
– Ruszaj – rzucił do mnie Carmichael. Rozgniewała go sama myśl o buncie i wyładował swoją wściekłość, wciskając mi zimną stal pod nerkę.
Pchnąłem drzwi i wyszedłem w ciemność. Wiszący w powietrzu chemiczny smród wydał mi się silniejszy, a niegościnna posępność kanionu – wyraźniejsza. Gigantyczne pordzewiałe wraki nieużywanych od dawna maszyn stały na całym spustoszonym terenie – bierne i milczące. Nikt nie chciałby umierać w tak parszywym miejscu.
Carmichael dźgał mnie i popędzał. Szliśmy stumetrowym korytarzem utworzonym przez stosy beczek. Popatrywałem na boki, szukając drogi ucieczki, lecz czarne cylindry tworzyły bezlitośnie jednolitą barykadę.
Kilkanaście metrów przed wyjściem na otwartą przestrzeli Carmichael zaczął proponować mi rozmaite rozwiązania:
– Mogę cię zabić, gdy będziesz stał, klęczał albo leżał na ziemi, czyli tak, jak to zrobiłem ze Swope’ami. Chyba że się boisz, to biegnij. Zastrzelę cię podczas próby ucieczki. Rozruszasz się trochę przy okazji i nawet nie zauważysz, że coś się stało. A ponieważ nie powiem, na ile kroków ci pozwolę, przez chwilę możesz myśleć, że uda ci się zwiać. Albo że uprawiasz jogging. Kiedy biegam, poprawia mi się humor. Może i tobie się poprawi. Użyję ciężkiej amunicji, dzięki temu niczego nie poczujesz, jeden strzał i będzie po wszystkim.
Kolana ugięły się pode mną.
– No dalej, stary – mruknął. – Nie rozklejaj się. Odejdź z klasą.
– Nic nie zyskasz, zabijając mnie. Zresztą policja wie, że tu jestem. Jeśli nie wrócę o określonej godzinie, zaroi się w tym miejscu od mundurowych.
– Nie martw się. Gdy tylko pozbędę się twojego ciała, natychmiast stąd wiejemy.
– W tym stanie chłopiec nie może podróżować. Zabijesz go.
Szturchnął mnie boleśnie lufą strzelby.
– Nie potrzebuję twoich rad. Sam potrafię o siebie zadbać.
Kroczyliśmy w milczeniu, aż dotarliśmy do wylotu korytarza z beczek.
– Więc jak chcesz umrzeć? – zapytał. – Na stojąco czy w biegu?
Miałem przed sobą sto metrów płaskiej pustej ziemi. Otaczała nas ciemność, ale i tak byłbym łatwym celem do ustrzelenia. Dalej znajdowały się hałdy złomu – szyny, blachy, zwoje drutu… A także dźwig, za którym ukryłem seville’a. Kiepskie kryjówki, lecz klucząc tam, zyskałbym czas na wymyślenie jakiegoś planu…
– Nie spiesz się – oświadczył wielkodusznie Carmichael, sycąc się poczuciem władzy absolutnej.
Przez cały czas grał okrutnego, zimnego mordercę, który całkowicie panuje nad sytuacją, zauważyłem jednak, że w gruncie rzeczy jest równie wrażliwy na wstrząsy jak flakon nitrogliceryny. Wystarczy jedno nieprzemyślane słowo, jeden ruch i natychmiast wybuchnie. Wiedziałem, co muszę zrobić – odwrócić jego uwagę, wprawić go w chwilową choćby konsternację, zmylić jego czujność… a następnie dać nogę. Albo zaatakować. Toczyłem grę na śmierć i życie, zdając sobie sprawę z tego, że jeśli Carmichael dostanie szału, może mimowolnie pociągnąć za spust. Tyle że… Nie miałem w obecnej sytuacji wiele do stracenia, a już na pewno nie zamierzałem dać się zabić jak bezwolne cielę prowadzone na rzeź.
– Na co się decydujesz? – spytał.
Читать дальше