– Nie jestem zachłanny, Matthias. Gdyby mnie pan dokładniej sprawdził, dowiedziałby się pan, że poczyniłem kilka korzystnych inwestycji, które nadal przynoszą mi niezły dochód. Mam trzydzieści pięć lat i nie narzekam na brak funduszy, niech mi pan wierzy. Żyję sobie wygodnie bez pańskiej forsy i mogłoby to trwać w nieskończoność. Podoba mi się wszakże pomysł oskubania takiego jak pan speca od pomnażania gotówki. Traktuję ten interes jako jednorazowy fuks. Gdy ostatnia pięćdziesiątka znajdzie się w moich rękach, nigdy więcej już mnie pan nie zobaczy.
Zamyślił się.
– Może dwie setki w kokainie?
– Nie ma mowy. Nigdy nie tykam tego paskudztwa. Musi być gotówka.
Wydął wargi i zmarszczył brwi.
– Ależ z pana nieustępliwy drań, doktorku. Ma pan instynkt zabójcy. Podziwiam ludzi z takim charakterem. Przyznam, że Barry mylił się co do pana. Mówił, że jest pan uczciwy, szczery i chorobliwie zadufany w sobie. W rzeczywistości niezły z pana szakal.
– Graffius zawsze był kiepskim psychologiem. Nigdy nie rozumiał ludzi.
– Tak jak i pan. – Wstał nagle i dał znak zgromadzonym na wzgórzu członkom sekty. Podnieśli się powoli i majestatycznie ruszyli ku nam. Tyraliera odzianych w biel żołnierzy.
Zerwałem się na równe nogi.
– Popełnia pan błąd, Matthews. Przedsięwziąłem środki ostrożności na taką ewentualność. Jeśli nie wrócę do Los Angeles przed ósmą, akta zostaną ujawnione.
– Dupek z pana – warknął. – Kiedy byłem prawnikiem, zjadałem takich frajerów na śniadanie. Przeżuwałem ich i wypluwałem. Najłatwiej było sterroryzować wszelkiej maści psychiatrów i psychologów. Podczas pewnego procesu jeden z nich w trakcie zeznań posikał się przeze mnie w gacie ze strachu. A miał tytuł profesora. Pańska dziecinna próba szantażu jest żałosna. W kilka minut poznam miejsca złożenia kopii dokumentów. Barry ma ochotę osobiście pokierować przesłuchaniem. Uważam ten pomysł za wspaniały, jego pragnienie zemsty wydaje mi się niezwykle silne. To paskudny, mały gnojek, który świetnie się nadaje do tej roboty. Rozmowa z nim może się okazać dla pana bardzo, bardzo przykra, Delaware. A kiedy już wyciągniemy z pana odpowiednie informacje, załatwimy pana. Następny nieszczęśliwy wypadek.
Członkowie sekty zbliżyli się do nas. Wyglądali jak bezlitosne automaty.
– Niech pan ich odwoła, Matthews. W ten sposób jeszcze bardziej się pan pogrąża.
Mężczyźni i kobiety otoczyli nas kręgiem. Mieli obojętne twarze. Zaciśnięte drapieżnie usta. Puste oczy. Puste umysły…
Ich przywódca odwrócił się do mnie plecami.
– A jeśli istnieją inne kopie? Takie, o których panu nie powiedziałem?
– Żegnaj, doktorku – rzucił mi pogardliwie.
Jego wyznawcy rozstąpili się, aby go przepuścić, a potem natychmiast zwarli szeregi. Dostrzegłem Graffiusa. Drżał z niecierpliwości. Strumyczek śliny ściekał na jego dolną wargę. Kiedy nasze oczy się spotkały, uśmiechnął się nienawistnie.
– Bierzcie go – rozkazał.
Czarnobrody wielkolud zrobił krok do przodu i złapał mnie za ramię. Inny osiłek o szeroko rozstawionych zębach chwycił za drugie. Na dany przez Barona znak pociągnęli mnie ku głównemu budynkowi. Za nimi podążyli inni, zawodzący pieśń pogrzebową bez słów.
Graffius podbiegł i uderzył mnie z pogardą w twarz. Rechocząc radośnie, opowiedział mi o przyjęciu, które zaplanowali na moją cześć.
– Mam nowy, dopiero testowany halucynogen, przy którym LSD wydaje się aspiryną dla dzieci. Wstrzelę ci go prosto w żyłę z dodatkiem metedryny. Poczujesz się jak w piekle i z każdą kolejną minutą będziesz się zapadał w nie głębiej.
Zamierzał ciągnąć dalej tę przemowę rodem z tandetnego kryminału, gdy nagle rozległ się terkot pistoletów maszynowych, wdzierający się w ciszę niczym symfonia gigantycznych ropuch, a po chwili pojedyncze głośne eksplozje.
– Co za cholera?! – zawołał Graffius.
Procesja się zatrzymała.
Od tego momentu wszystkie zdarzenia rozegrały się tak szybko jak na przyspieszonym filmie.
Na niebie pojawiły się wirujące oślepiające światła przeszywające mrok. Nad naszymi głowami krążyły dwa helikoptery. Z jednego z nich zahuczał wzmocniony przez megafon głos:
– Mówi agent Siegel z Federalnego Urzędu do Walki z Handlem Narkotykami. Macie uwolnić doktora Delaware’a i położyć się twarzą do ziemi.
Powtórzono to trzykrotnie.
Graffius zaczął coś krzyczeć, natomiast inni członkowie sekty stali niczym wryci w ziemię. Gapili się w niebo zaskoczeni. Przypominali ludzi pierwotnych, którym objawił się nowy bóg.
Helikoptery zaczęły opadać coraz niżej. Drzewa gięły się od podmuchu wirników.
Agent Siegel raz za razem powtarzał polecenie, jednak ludzie z sekty nie zastosowali się do niego – raczej z powodu szoku niż świadomego nieposłuszeństwa.
Jeden z helikopterów wycelował intensywny snop oślepiającego światła w grupę. Kiedy mężczyźni i kobiety osłaniali oczy, komandosi rozpoczęli natarcie.
Dziesiątki uzbrojonych mężczyzn w kuloodpornych kamizelkach i hełmach wyrosło jak spod ziemi.
Jedna grupa wyłoniła się niespodziewanie spod wiaduktu. Kilka sekund później zza głównego budynku wynurzyła się druga – komandosi prowadzili stadko zakutych w kajdanki wyznawców Matthiasa. Trzecia grupa przybyła od strony pól i rozpoczęła szturm na kościół.
Usiłowałem się uwolnić, lecz czarnobrody i ten drugi trzymali mnie w katatonicznym uścisku. Graffius wskazywał na mnie i mamrotał coś bez sensu niczym małpa na amfetaminie. Podbiegł, wygrażając mi pięścią. Kopnąłem go i trafiłem w kolano. Wrzasnął i przez chwilę skakał przede mną na jednej nodze w tańcu błagającego o deszcz Indianina. Ci, którzy mnie trzymali, popatrzyli po sobie, niepewni, jak zareagować. Kilka sekund później decyzja i tak nie należała już do nich.
Byliśmy otoczeni. Komandosi z wiaduktu uformowali koncentryczny pierścień wokół kręgu członków sekty. Zauważyłem teraz, że są wśród nich funkcjonariusze Urzędu do Walki z Handlem Narkotykami, agenci FBI, przedstawiciele policji stanowej, szeryfowie hrabstwa i przynajmniej jeden detektyw z policji Los Angeles, którego rozpoznałem.
Latynoski oficer z wąsikiem à la Zapata beznamiętnie rozkazał wszystkim położyć się na ziemi. Tym razem posłuchali natychmiast. Dwa wielkoludy uwolniły moje ręce, jakby ktoś odłączył ich od zasilania. Odsunąłem się i obserwowałem akcję.
Komandosi kazali członkom sekty rozłożyć nogi i zrewidowali ich; po dwóch żołnierzy na każdego pojmanego. Po obszukaniu zakładali im kajdanki, wyprowadzali z grupy jednego po drugim, niczym paciorki zdejmowane ze sznurka, odczytywali im ich prawa i pod bronią odstawiali do czekających nieopodal furgonetek.
Poza Graffiusem, który kopał i krzyczał, mężczyźni i kobiety z sekty Dotknięcie nie stawiali oporu. Odrętwiali ze strachu i kompletnie zdezorientowani, biernie poddawali się policyjnej procedurze i, powłócząc nogami, szli w beznadziejnej procesji oświetlanej reflektorami przez krążące w górze helikoptery.
Ciężkie drzwi głównego budynku otworzyły się i wyszła z nich kolejna grupka w towarzystwie komandosów. Ostatni pojawił się Matthias w otoczeniu agentów. Guru kroczył na sztywnych nogach i coś perorował. Patrząc z oddali, odnosiłem wrażenie, że wygłasza końcową mowę obrończą, lecz jego słowa całkowicie zagłuszał hałas helikopterów. I tak zresztą nikt go zapewne nie słuchał.
Gdy wokół mnie trochę się uspokoiło, znowu uświadomiłem sobie, jak mi gorąco. Zdjąłem kurtkę, odrzuciłem ją na bok i zacząłem rozpinać koszulę. Podeszli do mnie Milo wraz z mężczyzną, którego szczupła twarz o wyostrzonych rysach nosiła ślady kilkugodzinnego ciemnego zarostu. Towarzysz mojego przyjaciela miał na sobie szary garnitur, białą koszulę i ciemny krawat pod operacyjną kurtką z odblaskowym nadrukiem i maszerował wojskowym krokiem. Nazywał się Severing Fleming i kierował całą akcją z ramienia Urzędu do Walki z Handlem Narkotykami.
Читать дальше