– Czy to, co widziałeś, wygląda na robotę szaleńca?
– A któż to może wiedzieć? Do cholery, nie wybierajmy od razu najgorszego scenariusza. Bardzo prawdopodobne, że jest tak, jak ci powiedziałem na początku. Jedno z nich, najpewniej ojciec, przemyślało sobie własne zachowanie, wkurzyło się i zdemolowało pokój. Zostawili samochód, przypuszczalnie więc wyszli na krótko. Z drugiej strony – dodał po chwili – nie mogę zagwarantować, że nie znaleźli się przypadkiem w złym miejscu o niewłaściwej porze. Mogli trafić na świra, który uznał ich za wampiry pragnące zawładnąć jego wątrobą. – Potrząsnął pudełkiem reklamowym. – No cóż, to wszystko, co w tej chwili mamy. Agencja znajduje się poza moim rewirem, ale ponieważ ci zależy, złożę wizytę właścicielce i sprawdzę ten ślad. Jesteś zadowolony?
– Dzięki, Milo. Rozwiązanie tej sprawy uspokoiłoby parę osób. Potrzebujesz towarzystwa?
– Jasne, czemu nie. Nie widzieliśmy się dość długo, więc fajnie będzie pogawędzić. Oczywiście, o ile po wyjeździe twojej pięknej dziewczyny nie zamieniłaś się w nieznośnego mruka.
Na reklamówce znaleźliśmy numer telefonu, lecz nie było adresu, toteż Milo zadzwonił do obyczajówki. Oprócz lokalizacji otrzymał stamtąd garść danych na temat agencji usługowej Adam i Ewa.
– Znają tę agencję – oświadczył, wjeżdżając na bulwar Pico i kierując się na wschód. – Należy do laleczki zwanej Jan Rambo. Zajmowała się w życiu różnymi sprawami. Jej papcio jest jakąś szychą w San Francisco. Mała Jan to jego duma i radość.
– No i cóż to za agencja? Panienki?
– Tak, ale nie tylko. Obyczajówka podejrzewa, że posłańcom zdarza się przewozić narkotyki, wszystko jednak zależy od zamawiającego usługę. Z pozoru działają całkiem legalnie. Gdy ktoś ma urodziny, zamawia się panienkę, która odstawia przed facetem striptiz. Czasem sytuacja rozwija się w wiadomym kierunku. Tak czy owak, zazwyczaj chodzi o seks.
– Informacje te rzucają nowe światło na Nonę Swope – zauważyłem.
– Może. Wspomniałeś, że jest ładna.
– Wspaniała. Naprawdę piękna.
– Pewnie jest świadoma własnych walorów i postanowiła zrobić z nich odpowiedni użytek. Co cię dziwi, do diabła? W tym mieście powszechnie handluje się ciałem. Gdy przyjeżdża tu dziewczyna z małego miasteczka, może jej się w głowie przewrócić. Codziennie tu takie trafiają.
– Nigdy dotąd nie słyszałem od ciebie takich wytartych frazesów.
Milo wybuchnął śmiechem, a ponieważ uprzytomnił sobie, że jedzie pod słońce, włożył okulary przeciwsłoneczne.
– No to czas zagrać gliniarza. Jak się prezentuję?
– Jesteś przerażający.
Siedziba Jan Rambo mieściła się na dziesiątym piętrze wieżowca przy Wilshire, na zachód od Barrington. Z tablicy informacyjnej w holu wynikało, że znajduje się tu około stu firm. Większość nazw nic nie mówiła o rodzaju wykonywanej działalności. Wszędzie widniały takie ogólnikowe określenia jak „handel”, „systemy”, „środki przekazu” czy „sieć”. Co najmniej jedna trzecia z nich była spółkami z ograniczoną odpowiedzialnością. Jan Rambo przebiła wszystkich, nazywając swoją handlującą młodymi ciałami agencję Nowoczesną Siecią Komunikacji Międzyludzkiej, sp. z o. o. Powagę tej instytucji podkreślały mosiężne litery na tekowych drzwiach i – również mosiężne – logo w postaci pioruna.
Drzwi były zamknięte i Milo zaczął w nie łomotać z taką siłą, że zacząłem się obawiać, czy wytrzymają. Na szczęście w końcu się otworzyły. W progu stanął wysoki dobrze zbudowany Jamajczyk, w wieku około dwudziestu pięciu lat. Puścił pod naszym adresem wiązankę przekleństw, lecz mój towarzysz bez słowa podsunął mu pod nos odznakę i olbrzym umilkł.
– Witaj – odezwał się Milo z uśmiechem.
– Co mogę dla panów zrobić, panowie detektywi? – spytał Jamajczyk, ironiczne akcentując ostatnie słowa.
– Po pierwsze, wpuść nas. – Nie czekając, Milo naparł na drzwi i zaskoczony ochroniarz się cofnął.
Pomieszczenie recepcyjne było niewiele większe od szafy. Ściany pomalowano na żółtawy kolor, a jedyny mebel w pokoju stanowiło plastikowe biurko z chromowanymi okuciami, na którym stała elektryczna maszyna do pisania i telefon, za nim zaś obrotowe krzesło.
Ścianę za biurkiem ozdobiono plakatem z fotografią kalifornijskiej pary surferów pozujących na Adama i Ewę. Podpis pod obrazkiem brzmiał: „Wyślij specjalną wiadomość do wyjątkowej osoby”. Ewa wsuwała Adamowi w ucho język i chociaż miała znudzoną minę, jego listek figowy radośnie się wybrzuszał.
Po lewej stronie od biurka znajdowały się zamknięte drzwi. Jamajczyk stanął przed nimi z założonymi na piersi rękami, rozstawionymi stopami i nachmurzoną miną.
– Chcemy rozmawiać z Jan Rambo.
– Macie nakaz?
– Rany! – mruknął Milo wyraźnie zdegustowany. – W tym wszawym mieście wszystkim się zdaje, że grają w filmie. Macie nakaz? – powtórzył, przedrzeźniając intonację ochroniarza. – Świetnie się, koleś, nadajesz do filmów kategorii B.
Daj spokój, zastukaj do drzwi i powiedz swojej szefowej, że przyszliśmy.
Jamajczyk pozostał niewzruszony.
– Nie ma nakazu, nie ma wejścia.
– Patrzcie go, jaki stanowczy.
Mój towarzysz wsunął ręce do kieszeni, zgarbił się i ruszył do przodu, aż znalazł się oko w oko z olbrzymem. Odniosłem wrażenie, że za chwilę – niczym Eskimosi – zaczną się pocierać nosami.
– Po co te nerwy? – zapytał Milo. – Wiem, że pani Rambo jest osobą bardzo zajętą i czystą jak świeżo spadły śnieg. Gdyby było inaczej, przyszlibyśmy tutaj szukać dowodów. Wtedy rzeczywiście potrzebowalibyśmy nakazu. A my pragniemy tylko uciąć sobie z nią krótką pogawędkę. Ponieważ nie przestudiowałeś dokładnie podręcznika dla domorosłych prawników, chętnie cię powiadomię, że do zwyczajnej rozmowy nie są potrzebne żadne nakazy. Bo widzisz – ciągnął Milo – masz wybór. Możesz nam ułatwić tę rozmowę lub nadal ją utrudniać. W tym drugim przypadku zadam ci trochę bólu, może spowoduję jakąś kontuzję… No i aresztuję cię za utrudnianie śledztwa. Po aresztowaniu założę ci kajdanki tak małe, że dostaniesz od nich gangreny. Później wyznaczę sadystę do rewizji osobistej i wpakuję cię do celi wraz z kilkoma rasistami reprezentującymi Bractwo Aryjskie.
Jamajczyk zastanawiał się przez chwilę. Cofnął się przed Milem, który dyszał mu prosto w twarz.
– Zobaczę, czy pani jest wolna – wymamrotał.
Uchylił drzwi i wśliznął się do środka.
Wrócił po chwili i ruchem głowy wskazał nam otwarte drzwi.
Weszliśmy za nim do przedpokoju. Ochroniarz na moment zatrzymał się przed wejściem i wystukał kod na cyfrowym panelu. Gdy rozległo się brzęczenie, otworzył jedne z drzwi.
Przy półkolistym metalowym biurku z marmurowym blatem siedziała ciemnowłosa kobieta. Podłogę pomieszczenia wielkości sali balowej pokrywała sprężysta szara wykładzina. Za plecami właścicielki firmy znajdowała się ściana z lekko przyciemnionego szkła z widokiem na góry Santa Monica i San Fernando Valley. Biuro wyraźnie stanowiło dzieło jakiegoś dekoratora wnętrz z zachodniego Hollywood – stały tu nowoczesne fiołkowo-różowe skórzane fotele, pleksiglasowa ława z wystarczająco ostrymi krawędziami, by krajać chleb, kredens w stylu art deco z drewna różanego oraz skórzana sofa podobna do tej, którą widziałem niedawno w katalogu Sotheby’s. Ten jeden sprzęt kosztował zapewne więcej, niż Milo zarabiał przez rok. Dalej znajdowała się część biurowa: stół konferencyjny z drewna różanego, rząd czarnych szafek z aktami, dwa komputery i narożnik zastawiony sprzętem fotograficznym.
Читать дальше