– Wiesz, czego chcę? Chciałbym dorwać tych z Dotknięcia. Udusiłbym ich gołymi rękami…
Podniosłem słuchawkę.
– Mam zadzwonić do ochrony?
– To banda starych pijaków, którzy nie potrafią znaleźć własnych latarek…
– Może na policję? Przecież mamy do czynienia z uprowadzeniem.
– Nie dzwoń! – zawołał szybko. – Nie ruszą palcem, a tylko zrobi się cyrk dla mediów.
Odnalazł kartę choroby Woody’ego i ją przejrzał.
– Radiologia… – mruknął. – Po co miałbym zlecać wykonanie zdjęcia rentgenowskiego chłopcu, na którego kurację rodzina nie wyraziła zgody?! To bezsensowne. Nikt tu już nie myśli. Wszyscy pracują jak roboty!
– Co mogę w tej sprawie zrobić? – ponowiłem pytanie.
– Nie mam pojęcia – przyznał.
Przez chwilę siedzieliśmy w posępnym milczeniu.
– Są prawdopodobnie w połowie drogi do Tijuany – zauważył nagle. – Zmierzają do jakiejś podejrzanej kliniki, w której szarlatani udają, że czynią cuda. Byłeś kiedyś w takim miejscu? Malowidła krabów na obrzydliwie brudnych ceglanych ścianach. To ma być szpital?! Tylko głupcy szukają tam pomocy!
– Może jeszcze nie wyjechali? Może warto sprawdzić?
– Jak?
– Beverly ma numer telefonu do motelu, w którym się zatrzymali. Dowiemy się, czy się wymeldowali.
– Zabawa w detektywa? Tak, hm… Czemu nie? Zawołaj zatem naszą społecznicę.
– Bądź dla niej miły.
– Dobra, dobra.
Wywołałem Beverly Lucas z narady, którą odbywała z Valcroix i Ellen Beckwith. Ta ostatnia posłała mi takie spojrzenie, jakbym był zadżumiony.
Powiedziałem Beverly, czego od niej chcemy. Pokiwała głową i poszła za mną.
Kiedy znaleźliśmy się w biurze, starała się nie patrzeć na Raoula. W milczeniu wystukała numer, zamieniła kilka zdań z recepcjonistą motelu, po czym odłożyła słuchawkę i powiedziała:
– Facet powiedział, że nie widział ich dzisiaj, ale się nie wymeldowali. Samochód ciągle stoi na parkingu.
– Jeśli chcesz – zaoferowałem się – pojadę do tego motelu i spróbuję się z nimi skontaktować.
Raoul zajrzał do kalendarza.
– Mam zebranie do trzeciej. Odwołam je. Jedźmy.
– Nie musisz mi towarzyszyć, Raoul.
– Absurd! Oczywiście, że muszę. Jestem lekarzem, a to jest sprawa medyczna…
– Tylko z nazwy. Pozwól, że sam ją załatwię.
Uniósł gęste brwi, a w jego oczach o wyglądzie ziarenek kawy pojawiła się prawdziwa furia. Zaczął coś mówić, ale mu przerwałem.
– Posłuchaj. Powinniśmy przynajmniej rozważyć pewną możliwość… – powiedziałem spokojnie. – Może obecna sytuacja jest wynikiem konfliktu między tobą i Swope’ami…
Popatrzył na mnie, jakby chcąc się przekonać, czy dobrze usłyszał, po czym poczerwieniał i uniósł ręce z oburzeniem.
– Jak możesz choćby…
– Nie twierdzę, że tak jest. Uważam tylko, że powinniśmy brać pod uwagę również taką ewentualność. Chcemy przecież wznowić kurację chłopca. Jeśli weźmiemy pod uwagę wszystkie możliwości, mamy większe szanse na sukces.
Był wściekły jak cholera, ale po namyśle przyznał mi rację.
– Zgoda. Mam wystarczająco dużo spraw na głowie, jedź zatem sam.
– Chciałbym zabrać ze sobą Beverly. Ze wszystkich na oddziale miała chyba najlepszy kontakt z członkami tej rodziny.
– Doskonale, doskonale. Weź Beverly. Weź, kogo tylko chcesz.
Poprawił krawat i wygładził nieistniejące zagniecenia na długim białym fartuchu.
– A teraz wybacz mi, przyjacielu – oświadczył, siląc się na serdeczny ton. – Wracam do laboratorium.
Motel Morska Bryza usytuowany był wśród tanich domów mieszkalnych, brzydkich sklepów i garaży samochodowych w zachodniej części bulwaru Pico, tuż przy granicy Los Angeles i Santa Monica. Front dwupiętrowego budynku straszył popękanym tynkiem w kolorze żółtozielonym i naderwaną różową balustradą z kutego żelaza. Około trzydziestu okien wychodziło na asfaltowy dziedziniec i basen do połowy wypełniony zieloną od wodorostów wodą. Jedyną oznaką jakiegokolwiek ruchu powietrza były snujące się nad brudnym chodnikiem opary spalin. Zatrzymaliśmy się obok samochodu kempingowego z tablicami ze stanu Utah.
– Nie wygląda na pięciogwiazdkowy hotel – mruknąłem, wysiadając z seville’a. – I daleko od szpitala.
Beverly zmarszczyła brwi.
– Gdy zobaczyłam adres, próbowałam im to powiedzieć, lecz Garlanda Swope’a nie sposób było przekonać. Odparł, że chce zamieszkać blisko plaży ze względu na zdrowe powietrze. Nawet palnął mi mówkę o tym, że cały szpital powinien być tam przeniesiony, gdyż smog jest szkodliwy dla pacjentów. Mówiłam ci, że ten facet to niesamowite indywiduum.
Recepcję stanowiła szklana kabina z wypaczonymi drzwiami ze sklejki. Za podniszczonym plastikowym kontuarem siedział chudy Irańczyk w okularach. W typowym dla nałogowych palaczy opium odrętwieniu pochylony był nad kodeksem drogowym. Znajdował się tu też obrotowy stojak z grzebieniami i tanimi okularami przeciwsłonecznymi oraz niski stolik zarzucony turystycznymi folderami.
Irańczyk udawał, że nas nie zauważa. Kiedy odchrząknąłem głośno, powoli podniósł wzrok znad książki.
– Tak?
– Który domek zajmuje rodzina Swope’ów?
Przypatrzył się nam badawczo i uznał chyba za niegroźnych, bo odpowiedział:
– Piętnastkę.
I natychmiast powrócił do studiowania znaków drogowych.
Przed domkiem numer 15 stał zakurzony brązowy chevrolet kombi. W samochodzie dostrzegłem jedynie dwie rzeczy – sweter na przednim siedzeniu i puste tekturowe pudełko z tyłu.
– To ich wóz – wyjaśniła Beverly. – Zwykle parkowali go nielegalnie przy frontowym wejściu. Pewnego dnia strażnik zostawił im za wycieraczką kartkę z ostrzeżeniem. Kiedy Emma pobiegła do niego z krzykiem, że ma chore dziecko, dał się przekonać.
Zastukałem do drzwi. Odpowiedzi nie było, więc załomotałem mocniej. Żadnej reakcji. Domek miał jedno brudne okno, ale widok zasłaniały ceratowe zasłonki. Zastukałem jeszcze raz i wsłuchałem się w ciszę. Nic jej nie zakłócało. Wróciliśmy do recepcji.
– Przepraszam pana – odezwałem się grzecznie. – Nie wie pan przypadkiem, czy Swope’owie są u siebie?
Ospale pokręcił głową.
– Można do nich od pana zadzwonić? – spytała go Beverly.
Irańczyk podniósł oczy znad książki.
– Kim jesteście? Czego chcecie? – zapytał opryskliwym tonem.
– Jesteśmy z Zachodniego Szpitala Pediatrycznego. Leczymy tam ich dziecko. Koniecznie musimy z nimi porozmawiać.
– Nic nie wiem. – Wrócił do kodeksu.
– Ma pan centralkę? – nalegała Beverly.
Niemal niedostrzegalnie skinął głową.
– W takim razie proszę do nich zadzwonić. Westchnąwszy teatralnie, wstał i wyszedł drzwiami prowadzącymi na tyły budynku. Zjawił się minutę później.
– Nikogo tam nie ma.
– Ale ich samochód stoi.
– Nie znam się na samochodach gości. Chce pani pokój, proszę bardzo. W przeciwnym razie niech mnie pani zostawi w spokoju.
– Zadzwoń na policję, Beverly – podsunąłem.
Facet nagle tak się ożywił, jakby zażył amfetaminę.
– Po co nam policja? Chcecie narobić mi kłopotów? Dlaczego?
– Nie będzie żadnych kłopotów – zapewniłem go. – Musimy tylko porozmawiać ze Swope’ami.
Bezradnie rozłożył ręce.
– Wyszli na spacer… Widziałem ich. Poszli tam. – Wskazał na wschód.
– Mało prawdopodobne. Mają ze sobą chore dziecko. Odwróciłem się do Beverly. – Widziałem telefon na stacji benzynowej za rogiem. Zgłoś to jako podejrzane zniknięcie.
Читать дальше