Duża wskazówka na zegarze „Pora na strzyżenie” pogoniła ku czwartej po południu. Już prawie sześć godzin, a jeszcze żaden klient nie wszedł do sklepu. Może to przeklęte miejsce? Kilka tygodni temu Dave zagadnął o to sprzedawczynię w piekarni Bauhoff, kiedy wrzucała mu ciastka do torby z woskowanego papieru. Wciąż używano tam staroświeckich wag odważnikowych, wypieranych przez wagi elektroniczne, potrafiące określić masę z dokładnością do jednej setnej kilograma. On jednak wolał dokładną elegancję dawnych wag. Lubił patrzeć, jak ustawiały się wraz z każdym ciasteczkiem, które spadało na szalki.
– Zastanówmy się – odezwała się sprzedawczyni Elsę, która musiała stawać na palcach, aby sięgnąć do szalek. – Długie lata był tutaj sklep z rzeczami do ogródka, Fortunato… Potem, w 1968 roku, staruszek, który go prowadził, miał już dość zamieszek, sprzedał go i przeprowadził się na Florydę.
– Na Woodlawn nie było żadnych zamieszek. To wszystko działo się wiele kilometrów stąd.
– Racja, ale denerwowało go tak samo. Więc Benny sprzedał to kobiecie, która handlowała ubrankami dla dzieci, ale ciuchy były za drogie.
– Za drogie?
– Kosztowne. Kto wyda dwadzieścia dolarów na sweterek, który dzieciak będzie nosił tylko miesiąc? Sprzedała to więc na restaurację. Też nie szło. Prowadziło ją młode małżeństwo, ale nie dawało sobie rady. Omlet smażyli przez czterdzieści pięć minut. A potem była księgarnia. Ale kto by tu zajrzał, skoro jest księgarnia Gordona i Waldenbooks przy Security. Później prowadzono tu jeszcze wypożyczalnię smokingów…
– Dart’s. – Dave wspomniał przygarbionego mężczyznę z miarką krawiecką na szyi i nieśmiałą kobietę, która spoglądała zza wielkiej zasłony długich, przedwcześnie posiwiałych włosów. – Po nich ja przejąłem lokal.
– Miłe małżeństwo, ale jak ludzie potrzebują odświętnego ubrania, to chodzą tam, gdzie chodzili zawsze. Wypożyczalnie smokingów ma się swoje od lat. Tak jak domy pogrzebowe. Idziesz tam, gdzie chodził twój tata, a on chodził tam, gdzie chodził jego tata i tak dalej. Jeśli chcesz otworzyć taki lokal, musisz to zrobić w miejscu, gdzie wszyscy sanowi.
– Czyli prowadzono tu sześć różnych interesów przez mniej niż siedem lat.
– No. To jedna z takich czarnych dziur. Na każdym osiedlu jest taki sklep, któremu nigdy się nie wiedzie. – Zasłoniła ręką usta, wciąż trzymając nawoskowany papier. – Przepraszam, panie Bethany. Na pewno da pan sobie radę z tymi…
– Tchotchkesl - Słucham?
– Nic takiego.
Pewnie trudno było się spodziewać, że w niemieckiej piekarni, która sprzedawała „żydowski” chleb ryżowy, czyniąc to bez ironii oraz żadnych usprawiedliwień, zrozumiane zostanie słowo wjidisz, a jeszcze mniej, iż pojmą tam ironię, z jaką go użył. A zatem tchotchkes… Rzeczy w jego sklepie były piękne, jedyne w swoim rodzaju. Jednak rodziny, które poznał za sprawą Pięciokrotnej Ścieżki, ludzie myślący podobnie jak on w sprawach duchowych, nie spieszyli się z nabywaniem dóbr doczesnych. W Nowym Jorku, San Francisco albo nawet w Chicago sklep odniósłby sukces. Jednak Dave otworzył go w Baltimore, czego nigdy nie planował. Ale tutaj spotkał Miriam, tutaj miał rodzinę. Jak mógłby to wszystko porzucić? Koralowa kotara w drzwiach cicho zaszeleściła. Weszła jakaś kobieta w średnim wieku. Dave od razu uznał, że nic z tego nie będzie. Przyjął, że się zgubiła, chce zapytać o drogę. Dzieliła ich niewielka różnica wieku, kilka lat. Kobieta miała nie więcej niż czterdzieści pięć. Jej strój go odrzucił – przeładowany ozdóbkami różowy włóczkowy kostium i pudełkowa torebka.
– Pomyślałam, że może pan mieć jakieś nietypowe rzeczy do wielkanocnego koszyczka – powiedziała, lekko się zająkując, jakby martwiła się, że w tym nietypowym sklepie obowiązuje nietypowa etykieta. – Coś, co może być małym prezencikiem.
O cholera. A przecież Miriam proponowała mu, by miał w sklepie coś bardziej powiązanego z porami roku, a on to zignorował. Oczywiście, brał pod uwagę Boże Narodzenie. Ale sprzedaż wielkanocnych gadżetów wydawała mu się naciągana.
– Niestety, nie mam.
– Nic? – Zmartwienie kobiety było nieproporcjonalnie wielkie. – Może jednak? Jakieś jajeczka, kurczaczki, zajączki. Cokolwiek.
– Zajączki – powtórzył. – Wie pani, tak myślę… mamy kilka drewnianych z Ekwadoru. Ale one są trochę za duże do koszyczka.
Podszedł do półki, na której trzymał sztukę z Ameryki Południowej, i delikatnie zdjął jedną z rzeźb. Podał kobiecie tak jak niemowlaka, którego trzeba przewinąć. Trzymała to przed sobą w wyprostowanych, sztywnych ramionach. Zajączek był prosty, prymitywny, rzeźba stworzona kilkoma szybkimi pewnymi pociągnięciami noża, zdecydowanie zbyt ładna do koszyczka. To nie zabawka. To dzieło sztuki.
– Siedemnaście dolarów? – zapytała, spoglądając na ręcznie zapisaną kartkę z ceną. – A to przecież takie prościutkie…
– Tak, ale ta prostota… – Dave już nawet nie kończył zdania. Wiedział, że tego nie sprzeda. Ale pomyślał o Miriam, ojej wzruszającej wierze w niego, i zrobił ostatnią próbę. – Wie pani, może mam na zapleczu kilka takich drewnianych jajeczek do cerowania. Znalazłem je na pchlim targu w Zachodniej Wirginii, są pomalowane na jaskrawe kolory, czerwony, niebieski.
– Naprawdę? – Zdała się dziwnie podekscytowana taką perspektywą. – Może pan je przynieść?
– Dobrze. – Sprawa była dosyć kłopotliwa, musiał zostawić kobietę samą w sklepie. Oto skutki braku pieniędzy na zatrudnienie pomocnika. Czasem Dave zapraszał w takich sytuacjach klientów na zaplecze, jakby okazywał im szczególne względy, a nie obrażał podejrzeniami o to, że coś ukradną. Ale jakoś nie mógł sobie wyobrazić tej kobiety chowającej cokolwiek ukradkiem lub próbującej włamać się do staroświeckiej kasy, która brzęczała przy otwieraniu.
– Proszę tutaj czekać, zobaczę, czyje znajdę.
Odnalezienie jajek trwało dłużej, niż powinno. W głowie słyszał już strofującą go Miriam – delikatnie, ale strofowanie to strofowanie. Przypominała mu o potrzebie inwentaryzacji, procedurach i systemie. Ale ten sklep miał być ucieczką od rygoru liczb. Wciąż pamiętał swoje rozczarowanie, kiedy Miriam nie pojęła znaczenia nazwy sklepu.
– „Człowiek z Błękitną Gitarą”? Czy ludzie nie pomyślą, że to sklep muzyczny?
– Ty nic nie rozumiesz?
– No. Rozumiem, że to ma być… nietypowe. Teraz tak się robi. „Aksamitna pieczarka”, coś w tym stylu. Ale to może ludzi zmylić.
– To z Wallace’a Stevensa. Poety, który był też agentem ubezpieczeniowym.
– Och, ten facet od Cesarza lodów. Jasne.
– Artysta uwięziony w ciele biznesmena. Jak ja sprzedawał ubezpieczenia, ale był poetą. Ja zajmowałem się analizą podatkową, ale to mnie nie satysfakcjonowało.
– A czy Stevens nie był prezesem towarzystwa ubezpieczeniowego? I czy on cały czas nie pracował, nawet kiedy pisał wiersze?
– No tak, to nie jest dokładna paralela. Ale pod względem emocjonalnym to jest to samo.
Miriam nic już nie powiedziała.
Znalazł kolorowe jajka, przyniósł je na ladę. W sklepie było pusto. Natychmiast sprawdził kasę, ale jego skąpe zapasy gotówki pozostały nienaruszone. Szybko przejrzał co cenniejsze rzeczy – no, mówiąc dokładnie, na wpół cenne, biżuterię z opali i ametystów. Leżały na swoim miejscu, w szklanym pojemniku. Dopiero wtedy spostrzegł kopertę na ladzie zaadresowaną do Dave’a Bethanego. Czy kiedy zajrzał na zaplecze, przyszedł tu listonosz? Koperta była jednak nieostemplowana, bez żadnego adresu, tylko z nazwiskiem.
Читать дальше