– Dobrze się czujesz? Tu jest zjazd.
Rachel spojrzała na mijany zielony drogowskaz.
ZZYZX ROAD
1 MILA
Wyprostowała się na siedzeniu. Spojrzała na zegarek; spała ponad półtorej godziny. Od opierania się przez tyle czasu o boczną szybę szyję miała po prawej stronie sztywną i obolałą. Zaczęła rozcierać ją palcami, wbijając je głęboko w mięśnie.
– Dobrze się czujesz? – ponownie spytała Dei. – Chyba miałaś zły sen.
– Nic mi nie jest. Co mówiłam?
– Nic, tylko tak pojękiwałaś. Uciekałaś przed czymś albo coś cię dopadło.
Dei włączyła kierunkowskaz i wjechała na pas do zjazdu. Zzyzx Road prowadziła na kompletne pustkowie. Na górze, za zjazdem, nic nie było, ani stacji benzynowej, ani nawet żadnego opuszczonego budynku. Trudno powiedzieć, po co w ogóle zbudowano tę drogę i ten zjazd.
– Tam siedzimy.
Dei skręciła w lewo i przejechała wiaduktem nad autostradą. Zaraz za nim droga przeobraziła się w nieutwardzony trakt, biegnący zakosami na południe, w głąb płaskiej niecki pustyni Mojave. Krajobraz był całkiem pusty. Biała sól na ziemi z dala wyglądała jak śnieg. Jukki wyciągały do nieba swe kościste palce, mniejsze rośliny wgryzały się korzeniami w skały. Martwa natura. Rachel nie miała pojęcia, jakie zwierzę mogłoby przeżyć w tak jałowym miejscu.
Minęły drogowskaz, mówiący, że jadą na Soda Springs, po czym droga skręciła, a Rachel znienacka ujrzała białe namioty, wozy kempingowe, furgonetki i inne pojazdy. Na lewo od obozu stał zgniłozielony helikopter. Dalej, za obozem, u podstawy wzgórz widać było nieduży zespół budynków. Wyglądał jak przydrożny motel, ale nie dostrzegła tam znaków życia ani żadnej drogi.
– Co to za miejsce? – zapytała Rachel.
– Zzyzx – odparła Dei, wymawiając to „zaiziks”. – Jak się zdaje, największe zadupie we wszechświecie. Jakiś radiowy kaznodzieja tak to nazwał i wybudował sześćdziesiąt lat temu. Mógł zająć tę ziemię, bo obiecał rządowi, że ją zagospodaruje. Płacił żulom ze slumsów LA, żeby coś tu robili, a sam gadał przez radio i namawiał wiernych, żeby tu przyjeżdżali, kąpali się w wodzie ze źródeł i pili wodę mineralną, którą butelkował. Biuro Gospodarki Ziemią przez dwadzieścia pięć lat nie mogło się go pozbyć. A potem zamienili to w uniwersytecki ośrodek badań nad pustynią.
– Dlaczego tutaj? Czemu Backus zakopał ich tutaj?
– Przypuszczalnie dlatego, że to ziemia federalna. Chciał mieć pewność, że nad sprawą będziemy pracować my – to znaczy zapewne ty. Jeśli tak chciał, udało mu się. Mamy tu poważne roboty ziemne. Musieliśmy przywieźć własne generatory prądu, przyczepy kempingowe, jedzenie, wodę, wszystko.
Rachel nic nie powiedziała. Przyglądała się wszystkiemu, od miejsca przestępstwa aż po odległy horyzont obejmujący szare górskie grzbiety. Nie zgadzała się z opinią Dei. Słyszała już, jak ktoś mówił o nieziemskim pięknie wybrzeża Irlandii. Pomyślała, że także jałowy, księżycowy krajobraz pustyni jest na swój sposób piękny. Surowy rodzaj piękna. Niebezpieczny. Nigdy nie spędziła więcej czasu na pustyni, ale przez lata w obu Dakotach nauczyła się doceniać surowość natury, puste krajobrazy, w których człowiek jest intruzem. To była jej tajemnica. Pojechała, jak to się w Biurze mówiło, na „zesłanie”. Miało ją zmęczyć i zmusić do rezygnacji. Lecz ona w tej grze zwyciężyła. Przetrwałaby tam, ile tylko trzeba.
Dei zwolniła, podjeżdżając do posterunku ustawionego mniej więcej sto jardów przed obozem. Facet w niebieskim kombinezonie, z białymi literami FBI na kieszeni na piersi, stał obok plażowego namiotu o otwartych bokach. Pustynny wiatr mało nie wyrwał śledzi, zdążył także zwichrzyć włosy agentowi.
Dei opuściła szybę. Nie chciało jej się nawet podać nazwiska czy dokumentu. Wszyscy ją tu znali. Wymieniła nazwisko Rachel i przedstawiła ją jako „agenta-gościa”.
– Ma zgodę od agenta Alperta? – zapytał głosem suchym i płaskim jak niecka pustyni za jego plecami.
– Tak, ma.
– No dobra. Potrzebuję jej dokumentów.
Rachel podała mu etui. Agent zapisał numer legitymacji.
– Z Quantico?
– Nie. Dakota Południowa.
Rzucił jej spojrzenie, które sugerowało, że wie, iż coś spieprzyła.
– Miłej zabawy – powiedział, odwracając się do swego namiotu.
Dei ruszyła naprzód, zamykając okno i owiewając agenta chmurą kurzu.
– Jest z biura terenowego w Vegas – wyjaśniła. – Nie są specjalnie szczęśliwi, że grają drugie skrzypce.
– I co w tym dziwnego?
– No właśnie.
– Czy Alpert dowodzi śledztwem?
– Tak.
– Jaki jest?
– Wiesz, pamiętasz tę twoją teorię, że agenci są albo morfami, albo empatami?
– Tak.
– On jest morfem.
Rachel kiwnęła głową.
Podjechały do małej kartonowej tabliczki przyklejonej taśmą do jukki. Głosiła „SAMOCHODY” i wskazywała strzałką na prawo. Dei skręciła. Zaparkowały ostatnie w rzędzie czterech równie brudnych crown victorii.
– A ty? – zapytała Rachel. – Kim ty się okazałaś?
Dei nie odpowiedziała.
– Jesteś gotowa? – spytała Dei.
– Oczywiście. Przez cztery lata czekałam, aby znowu się nim zająć. I tu jest początek.
Otworzyła drzwi i wysiadła na pustynię zalaną słońcem. Czuła się jak w domu.
Backus pojechał za nimi przez ślimak zjazdu. Znajdował się w bezpiecznej odległości. Wjechał na górę i włączył kierunkowskaz, sygnalizując, że skręca w przeciwną stronę. Gdyby obserwowały go w lusterku, wyglądałby jak ktoś, kto po prostu zawraca do Las Vegas.
Zanim wjechał z powrotem na autostradę, obserwował, jak samochód FBI zjeżdża z asfaltu i jedzie przez pustynię na miejsce. Jego miejsce. Za autem wznosiła się chmura białego pyłu. Widział stąd białe namioty. Czuł wszechogarniające poczucie spełnienia. To on zbudował to miejsce. Miasto kości. Agenci mieszkali i pracowali w świecie, który stworzył, bezwiednie wykonując jego polecenia.
Żałował, że nie może podjechać bliżej, dokładniej się przyjrzeć, zobaczyć przerażenie na ich twarzach, wiedział jednak, że ryzyko jest za duże.
Poza tym miał inne rzeczy do roboty. Wcisnął pedał gazu do oporu i ruszył w kierunku grzesznego miasta. Musiał zadbać, by wszystko było przygotowane i załatwione.
Jadąc, poczuł drobne ukłucie melancholii. Przypuszczał, że to z powodu rozczarowania, jakie odczuł, zostawiając Rachel na pustyni. Wziął głęboki oddech i próbował wypędzić z siebie to uczucie. Wiedział, że niedługo znów się przy niej znajdzie.
Po chwili uśmiechnął się na wspomnienie swego nazwiska na kartce trzymanej przez kobietę, która wyszła po Rachel na lotnisko.
Taki branżowy żart między agentkami. Backus rozpoznał ją. Agentka Cherie Dei. Rachel była jej mentorką, tak jak on był niegdyś mentorem Rachel. To oznaczało, że niektóre z jego spostrzeżeń i wniosków zostały przekazane przez Rachel temu nowemu pokoleniu. Podobało mu się to. Zastanawiał się, co zrobiłaby Cherie Dei, gdyby zjechawszy ze schodów, podszedł do niej i oznajmił: „Dziękuję, że po mnie wyszłaś”.
Spojrzał przez okno na płaską, jałową pustynną nizinę. Jemu wydawała się piękna, a jeszcze piękniejsza dzięki temu, co tam zakopał wśród skał i piasków.
Pomyślał o tym. Niebawem ucisk w piersi zelżał i znów poczuł się świetnie. Sprawdził w lusterku, czy nikt go nie śledzi, ale nie dostrzegł nic podejrzanego. Potem przyjrzał się sobie i po raz kolejny zachwycił się robotą chirurga. Uśmiechnął się sam do siebie.
Читать дальше