Nie bardzo rozumiałem, o co chodzi. Poprosiłem, żeby wyjaśnił mi to zrozumiałym językiem, jakbym nie odróżniał spławika od słowika.
– Układ był taki – powiedział. – W tej czarnej skrzynce były pozycje wszystkich naszych najlepszych punktów, łowisk. I nie tylko naszych, także tego gościa, od którego go wygrałem. Bo grałem w pokera z innym przewodnikiem wędkarskim. Stawką nie był sam GPS, ale to, co w nim siedziało. Gość położył na stół dwanaście swoich najlepszych łowisk, a ja zgarnąłem je jednym pieprzonym fulem.
– No tak – odparłem. – Teraz rozumiem. Jego wartość zwiększały współrzędne łowisk.
– Ot co. Takie urządzonka kosztują kilkaset dolców. Ale łowiska – na to trzeba lat pracy, umiejętności, zbierania doświadczeń.
Wskazałem zdjęcie na ekranie komputera.
– I ten facet przychodzi, zabiera go, a potem otwiera własny czarter, na skróty korzystając z waszej wiedzy. Ma wasze doświadczenia oraz tego przewodnika, od którego wygrałeś GPS.
– I to jak na skróty. Już mówiłem, kiedyś pójdę go odwiedzić.
– Gdzie jest ta mierzeja?
– Z drugiej strony, tam gdzie wyspa się tak zwęża, jak ósemka.
– Powiedzieliście szeryfowi, że to pewnie on go ukradł?
– Na początku nie, bo nie wiedzieliśmy. Po prostu nam zginął, pomyśleliśmy, że może w nocy wlazły na pokład jakieś dzieciaki i wzięły, co się nawinęło. Z tego, co wiem, dorastanie na tej wyspie jest nudne jak cholera. Zapytaj tylko Gracielę o Raymonda – dzieciak normalnie dostaje pierdolca. W każdym razie złożyliśmy zawiadomienie i tyle. A kilka tygodni później widzę to ogłoszenie w „Fish Tales”, że na mierzei jest nowy czarter i jest tam zdjęcie faceta. No i pomyślałem sobie: zaraz, ja go znam, i poskładałem to wszystko do kupy. To on ukradł GPS.
– Dzwoniłeś potem do biura szeryfa?
– Tak, dzwoniłem i powiedziałem, że to on. Nie wyglądali na zainteresowanych. Za tydzień zadzwoniłem jeszcze raz, powiedzieli, że rozmawiali z facetem przez telefon. Nikomu nie chciało się nawet wybrać do niego osobiście. Facet oczywiście wszystkiemu zaprzeczył i to by było tyle, jeśli o nich chodzi.
– Jak on się nazywa?
– Robert Ribb. Jego firma nazywa się Isthmus Charters. W reklamie mówi o sobie Robert „Tropiciel” Ribb. Jaki tam tropiciel. Raczej Robert „Złodziej” Ribb.
Spojrzałem na zdjęcie i zastanawiałem się, czy ma to jakikolwiek związek ze sprawą. Czy zaginiony GPS mógłby być przyczyną śmierci Terry'ego McCaleba? Wydawało się to nieprawdopodobne. Kradzież konkurentowi pozycji łowisk można zrozumieć. Ale zaaranżować skomplikowaną intrygę, żeby jeszcze go zabić -to już było wręcz nieprawdopodobne. Pan Ribb musiałby wymyślić niezły plan i precyzyjnie go wykonać. Ktokolwiek to był, musiał wymyślić niezły plan.
Lockridge zdawał się czytać mi w myślach.
– Zaraz, myślisz, że ten drań mógł mieć coś wspólnego ze śmiercią Terrora?
Patrzyłem nań przez dłuższą chwilę, uświadamiając sobie, że znacznie bardziej prawdopodobne jest to, że to on był zamieszany w całą sprawę: po śmierci McCaleba przejąłby firmę, jacht i przeniósłby interes na stały ląd.
– Nie wiem – odparłem. – Ale trzeba to będzie sprawdzić.
– Jak chcesz, żeby ktoś z tobą poszedł, jestem gotów.
– Jasne. Ale poczekaj, w tym meldunku napisano, że zginął tylko GPS. Nic więcej wam nie zginęło?
– Nie. Dlatego właśnie wydało się nam to dziwne. Dopóki nie ustaliliśmy, że to Ribb.
– Terry też uważał, że to on?
– Powoli do tego dochodził. No bo któż by inny?
To było ważne pytanie, ale nie chciałem, żeby w tej chwili niepotrzebnie przyciągnęło uwagę. Wskazałem na ekran laptopa i powiedziałem Lockridge'owi, żeby dalej pokazywał zdjęcia. Zrobił to, parada zadowolonych wędkarzy defilowała dalej.
Natrafiliśmy wśród nich na jeszcze jedną ciekawostkę. Lockridge cofnął się do serii sześciu zdjęć przedstawiających faceta, którego twarzy nie było z początku dobrze widać. Na trzech pierwszych pozował, unosząc do kamery jaskrawo ubarwioną rybę. Ale na każdym trzymał ją zbyt wysoko, zasłaniając sobie twarz. Jego ciemne okulary wystawały nad płetwą grzbietową. Ryba chyba była na wszystkich zdjęciach ta sama, co nasunęło mi wniosek, że fotograf powtarzał zdjęcie, żeby na którymś uchwycić twarz. Ale bezskutecznie.
– Kto je robił?
– Terror. Nie brałem udziału w tym rejsie.
Coś w tym facecie, może właśnie sposób, w jaki zasłaniał się przed aparatem, sprawiło, że Terry nabrał podejrzeń. To wydawało się oczywiste. Następne trzy zdjęcia przedstawiały pasażera sfotografowanego bez jego wiedzy. Pierwsze dwa zrobione z salonu, w stronę kokpitu, gdzie wędkarz opierał się o prawe nadbur-cie. Ponieważ na szybach były lustrzane folie, pasażer nie mógł widzieć, że McCaleb go fotografuje.
Pierwsze dwa zdjęcia były z profilu, trzecie en face. McCaleb podświadomie zrobił ujęcia jak na zdjęciach pozowanych – kolejne potwierdzenie, że coś podejrzewał. Ale i na tych fotografiach niewiele było widać. Mężczyzna miał brązową, szpakowatą brodę i takie same wąsy, nosił ciemne okulary o wielkich szkłach i błękitną czapkę z logo LA Dodgersów. Włosy miał krótko obcięte i pasowały kolorem do brody. W prawym uchu nosił okrągły złoty kolczyk.
Z profilu widziałem wokół oczu pełno zmarszczek i ciężkie powieki, które skryłyby jego oczy, nawet gdyby nie miał ciemnych okularów. Nosił dżinsy i gładką białą koszulkę, a na niej bluzę Levi'sa.
Szóste zdjęcie, ostatnie z serii, było zrobione już po skończeniu rejsu. Dalekie ujęcie pasażera idącego po pomoście przystani Avalon, najwyraźniej zaraz po opuszczeniu „Fali od rufy”.
Twarz miał odrobinę zwróconą w stronę aparatu, choć nadal było to niewiele więcej niż profil. Lecz ja zastanawiałem się, czy po zrobieniu zdjęcia mężczyzna dalej się odwracał; niewykluczone, że zobaczył McCaleba z aparatem.
– Co to za gość? – zapytałem. – Powiedz mi coś o nim.
– Nic nie wiem – odparł Lockridge – już mówiłem, nie było mnie tam. Terry wziął go bez rezerwacji. Facet po prostu przypłynął wodną taksówką i zapytał, czy Terry by nie popłynął. Zapłacił za pół dnia, minimalną stawkę. Chciał wypłynąć natychmiast, a ja byłem na lądzie. Terry nie mógł na mnie czekać, dlatego popłynął beze mnie. W pojedynkę to trochę upierdliwe. Ale złapali ładną makrelę. W sumie całkiem przyzwoicie.
– Coś potem o nim mówił?
– Nie bardzo. Powiedział tylko, że gość nie wykorzystał połowy dnia. Po kilku godzinach już chciał się zbierać. Więc wrócili.
– Facet wzbudził jego czujność. Zrobił sześć zdjęć, z czego trzy – jak tamten nie patrzył. Na pewno nic ci o tym nie wspominał?
– Mówiłem już, mnie nie. Ale on dużo rzeczy zachowywał dla siebie.
– Znasz nazwisko tego gościa?
– Nie, ale Terry na pewno coś zapisał w dzienniku czarterów. Mam go przynieść?
– Tak. A poza tym chciałbym znać dokładną datę i w jaki sposób zapłacił. Ale możesz najpierw wydrukować te zdjęcia?
– Wszystkie sześć? To potrwa.
– Właściwie to wszystkie sześć i jeszcze Ribba przy okazji. Mnie się nie śpieszy.
– Ramek pewnie sobie nie życzysz, prawda?
– Nie, Buddy, to nie jest konieczne. Zdjęcia i tyle.
Cofnąłem się, a Buddy zasiadł na miękkim stołku przed komputerem. Włączył stojącą obok drukarkę, załadował papier do zdjęć i z wprawą zabrał się do pracy. Znów zauważyłem, że zna ten sprzęt na wylot. Miałem przeczucie, że w laptopie nie ma nic, z czym by się nie zapoznał. Pewnie to samo dotyczyło pudeł z aktami na górnej koi.
Читать дальше