W dolnej szufladzie wpadł mi w oko rejestr czeków bez pokrycia. Było ich zaledwie kilka i to rozłożonych w czasie, żaden nie był na tyle duży, by zagrozić istnieniu firmy.
Zauważyłem, że w książeczce czekowej i większości dokumentów jako zarządzający spółką zawsze widniała Graciela albo Buddy Lockridge. Wiedziałem, że Terry nie mógł oficjalnie zarabiać zbyt dużo, powiedziała mi o tym Graciela. Gdyby przekroczył pewien wyjątkowo niski limit, straciłby uprawnienia do państwowego i federalnego ubezpieczenia medycznego. A gdyby je stracił, musiałby wszystkie wydatki na leczenie pokrywać sam – dla biorcy przeszczepu to prosta droga do bankructwa.
W rejestrze złych czeków znalazłem także niezwiązany z nimi meldunek od szeryfa. Dotyczył zdarzenia sprzed dwóch miesięcy, najwyraźniej było to włamanie na „Falę od rufy”. Zawiadomienie złożył Buddy Lockridge, a w podsumowaniu napisano, że z łodzi skradziono jedynie ręczny odbiornik GPS – systemu nawigacji satelitarnej. Jego wartość oszacowano na trzysta dolarów, był to model Gulliver 100. Z dodatkowej notatki dowiedziałem się, że zawiadamiający policję nie potrafił podać numeru seryjnego skradzionego urządzenia, ponieważ wygrał je w pokera od nieznanej osoby i nigdy nie chciało mu się zapisać numeru.
Przejrzałem wszystkie szuflady pulpitu nawigacyjnego, a potem wróciłem do dokumentów klientów i zacząłem je starannie badać, przyglądając się każdemu z pasażerów, którego Buddy i Terry wzięli na pokład w ciągu sześciu tygodni przed jego śmiercią. Żadne z nazwisk nie wzbudziło mojej ciekawości ani podejrzeń, podobnie jak żaden z dopisków Terry'ego i Buddy'ego w tych dokumentach. Niemniej wyciągnąłem notes z tylnej kieszeni dżinsów i spisałem wszystkich – nazwiska, kolejne numery i daty czarterów. Uczyniwszy to, zrozumiałem, że rejsów nie organizowano regularnie. Dla nich dobry tydzień to były trzy, cztery czartery na pół dnia. Zdarzył się też tydzień bez żadnego rejsu i kolejny, w którym trafił się tylko jeden. Zaczynałem rozumieć racje Buddy'ego – że należy przenieść biznes na ląd, żeby łapać więcej rejsów i to dłuższych. McCaleb traktował to jako hobby, a w ten sposób firma nigdy by się nie rozwinęła.
Oczywiście, wiedziałem, dlaczego tak to traktował. Miał jeszcze jedno hobby – jeśli zechcecie tak to nazwać – i na nie również potrzebował czasu. Wkładałem właśnie dokumenty do szuflad, miałem teraz zamiar zejść na dziób i zapoznać się z tym drugim hobby Terry'ego, gdy usłyszałem, jak za moimi plecami rozsuwają się drzwi salonu.
Był to Buddy Lockridge. Przypłynął, choć nie słyszałem ani silniczka zodiaka, ani uderzenia w rufę. Nie poczułem także solidnego ciężaru Buddy'ego, gdy wdrapywał się na pokład.
– Dzień dobry – powiedział. – Przepraszam za spóźnienie.
– W porządku. Jest tu i tak dużo rzeczy do sprawdzenia.
– Coś już znalazłeś?
– Nie bardzo. Muszę pójść do kajuty obejrzeć te wszystkie akta.
– Fajnie. Pomogę.
– Właściwie wiesz co, Buddy, pomógłbyś mi, gdybyś zadzwonił do ostatniego waszego pasażera.
Zerknąłem na nazwisko w notesie.
– Otto Woodall. Możesz zadzwonić do niego, poświadczyć za mnie i zapytać, czy dziś po południu mógłbym się z nim spotkać?
– Tylko tyle? Chciałeś, żebym przyjechał aż tutaj po to, żeby gdzieś dzwonić?
– Nie, będę miał do ciebie pytania. Jesteś mi tu potrzebny. Po prostu wydaje mi się, że nie powinieneś przeglądać tych akt. Jeszcze nie teraz.
Miałem przeczucie, że Buddy tak czy inaczej już przejrzał papiery Terry'ego, i to dokładnie. Ale celowo tak z nim zagrałem. Chciałem, żeby był blisko, ale jednak trzymałem go na dystans. Musiałem go wpierw oczyścić z podejrzeń. Jasne, był wspólnikiem McCaleba i zasłużył się, reanimując swego przyjaciela po ataku, ale widywałem już w życiu dziwniejsze rzeczy. W tej chwili nie miałem żadnych podejrzanych, co oznaczało, że muszę podejrzewać każdego.
– Zadzwoń do niego, a potem zejdź tam do mnie.
Zostawiłem go i udałem się do niższej części łodzi. Byłem tu już wcześniej i znałem rozkład. Dwoje drzwi po lewej prowadziło do toalety i schowka. Na wprost były drzwi do małej kabiny dziobowej. Po prawej znajdowała się główna kajuta, miejsce, gdzie cztery lata temu mało nie zginąłem, na szczęście Terry McCaleb podniósł pistolet i strzelił do człowieka, który się na mnie zaczaił. Zdarzyło się to chwilę po tym, gdy sam uratowałem McCaleba od podobnego końca.
Przyjrzałem się boazerii w korytarzu, tam gdzie dwa strzały McCaleba roztrzaskały deski. Powierzchnię grubo polakierowano, ale widać było, że to nowsze drewno.
Półki w schowku były puste, a łazienka czysta, wywietrznik w suficie otwarty na pokład dziobowy. Otworzyłem główną kajutę i zajrzałem do niej, ale postanowiłem przejrzeć ją później. Poszedłem do kabiny dziobowej. Musiałem użyć klucza, który dała mi Graciela.
Wnętrze wyglądało dokładnie tak, jak je pamiętałem. Dwie piętrowe koje na obu burtach, zbiegające się zgodnie z linią dziobu. Te po lewej wciąż służyły do spania, cienkie materace były zrolowane i spięte gumami. Ale dolna koja po prawej nie miała materaca, zrobiono z niej biurko. Natomiast na górnej stały, jedno przy drugim, podłużne kartonowe pudła z teczkami.
Sprawy McCaleba. Przez dłuższą chwilę patrzyłem na nie i doszedłem do wniosku, że jeśli ktoś go zamordował, tutaj pewnie go znajdę.
– O której będzie ci pasowało? – powiedział, mając na myśli spotkanie z Ottonem.
Prawie podskoczyłem. Za mną stał Lockridge. Znowu nie usłyszałem ani nie poczułem, jak nadchodzi. Uśmiechał się, bo lubił się do mnie podkradać.
– W porządku – odparłem. – Może po obiedzie podejdziemy do niego. I tak będę musiał sobie zrobić trochę przerwy przy przeglądaniu tych papierów.
Spojrzałem na biurko i zobaczyłem biały laptop ze znajomym symbolem nadgryzionego jabłka na obudowie. Wyciągnąłem rękę i otworzyłem go, nie bardzo wiedząc, co dalej.
– Kiedy ostatni raz go odwiedziłem, miał inny komputer.
– Tak – przyznał Lockridge. – Ten kupił sobie ze względu na grafikę. Zaczął się bawić fotografią cyfrową i tak dalej.
Lockridge, bez mojego polecenia czy przyzwolenia, sięgnął j wcisnął biały przycisk na komputerze, który zaczął szumieć. Czarny ekran się rozświetlił.
– Jaką fotografią? – zapytałem.
– No, raczej taką amatorską. Jego dzieciaki, zachody słońca i takie tam. Zaczęło się od klientów. Wiesz, robiliśmy im zdjęcia z rybami, które złowili, nie? I potem Terry mógł zejść tutaj i na miejscu wydrukować odbitki, dwadzieścia na trzydzieści. Gdzieś tu jest pudło takich gównianych ramek do zdjęć. Klient łowi rybę i dostaje zdjęcie w ramce na pamiątkę. Wliczone w' cenę. Całkiem nieźle to działało. Napiwki sporo wzrosły.
Komputer wystartował. Tło ekranu przedstawiało błękitne niebo, które skojarzyło mi się z córką McCaleba*.[Cielo azul (hiszp.) – błękitne niebo.] Na tym tle widniało kilka ikon. Od razu zauważyłem, że jedna jest miniaturową teczką. Podpisana była PROFILE. Wiedziałem, że właśnie tę teczkę muszę otworzyć. Przyglądając się dalej, u dołu ekranu zobaczyłem ikonkę przedstawiającą aparat i zdjęcie palmy. Skoro mówiliśmy o zdjęciach, wskazałem na nią.
– Tu są te zdjęcia?
– Tak – odparł Lockridge.
I znów zadziałał nieproszony. Przesunął palcem po małym kwadracie przed klawiaturą, co z kolei przesunęło kursor na ikonę z aparatem. Ekran od razu się zmienił. Lockridge obsługiwał komputer z dużą wprawą, co obudziło moją czujność. Czy Terry McCaleb pozwalał mu go dotykać – w końcu razem prowadzili firmę – a może Lockridge nauczył się tego bez wiedzy wspólnika?
Читать дальше