Zeszłej nocy siedziałem do późna, pijąc — o wiele za dużo — z kolegami z pracy. Powiedziałem im wszystko o moście i zapewniłem, że w długiej podróży tutaj nie widziałem niczego, co by im zagrażało. Większość stwierdziła, że jestem obłąkany i poszła spać. Położyłem się zbyt późno, wypiłem za dużo.
Teraz, na początku tygodnia, mam kaca. Biorę miotłę ze składu i idę do chłodnego parku, gdzie leżą liście, wilgotne lub przymarznięte do ziemi — zależnie od tego, gdzie pada światło słońca. Oni czekają na mnie w parku; czterej mężczyźni i duży czarny samochód.
W samochodzie dwaj z nich dają mi wycisk. W tym czasie pozostałych dwóch rozmawia o kobietach, które zerżnęli w ten weekend. Biją w bolesny sposób, ale bez szczególnego zapału; sprawiają wrażenie niemal znudzonych. Jeden rozcina sobie kłykieć na moich zębach i przez chwilę wygląda na zirytowanego. Wyciąga kastet, ale któryś z pozostałych mężczyzn mówi coś do niego; tamten chowa kastet i siada, ssąc skórę. Samochód z rykiem pędzi szerokimi ulicami.
Chudy siwowłosy mężczyzna za biurkiem przeprasza mnie; nie powinienem zostać pobity, ale to nic szczególnego; tak to już bywa. Twierdzi, że i tak jestem szczęściarzem. Ocieram zakrwawiony nos i opuchnięte oczy chusteczką z monogramem — to cud, że mi jej jeszcze nie ukradziono — i próbuję się z nim zgodzić.
— Gdybyś był jednym z naszych, to… — mówi i kręci głową. Stuka kluczem o blat szarego metalowego biurka.
Znajduję się w jakimś dużym budynku pod ziemią. W drodze z miasta zawiązali mi oczy. Wiem, że jestem w jakimś innym mieście, ponieważ słyszałem jego odgłosy i jechaliśmy przez nie godzinę, zanim samochód zjechał spiralnym torem do jakiegoś podziemnego, wypełnionego echem pomieszczenia. Gdy się zatrzymał, zaprowadzono mnie niezliczonymi krętymi korytarzami do tego pokoju, gdzie czekał chudy siwowłosy mężczyzna, stukający kluczem w szare biurko i popijający herbatę.
Pytam, co mają zamiar ze mną zrobić. Zamiast odpowiedzi wysłuchuję opowieści o więzieniu połączonym z komendą główną policji, w której się obecnie znajduję. Jak się domyślałem, w przeważającej części mieszczą się one pod ziemią. Mężczyzna z niekłamanym entuzjazmem wyjaśnia zasady, według których zaprojektowano je i zbudowano, ożywiając się z każdym kolejnym słowem. Więzienie-komenda główna ma kształt kilku wysokich cylindrów — odwróconych kolistych drapaczy chmur, schowanych pod powierzchnią miasta. Celowo nie określa ich dokładnej liczby, ale odnoszę wrażenie, że tych umieszczonych blisko siebie cylindrów jest od trzech do sześciu. Każdy z ogromnych, zatopionych pod ziemią bębnów zawiera setki pomieszczeń: cele, biura, toalety, stołówki, dormitoria i tak dalej, i każdy może się obracać niczym olbrzymi magazyn materiałów wybuchowych na okręcie wojennym, tak że prawie stale można zmieniać zorientowanie korytarzy i drzwi prowadzących do i z każdego b ębna. Drzwi, które jednego dnia prowadzą do windy, podziemnego parkingu, stacji kolejowej lub pewnego miejsca w jednym z pozostałych cylindrów mogą nazajutrz prowadzić do zupełnie innego cylindra lub ku litej skale. Z dnia na dzień, a nawet — w warunkach stanu podwyższonej gotowości — z godziny na godzinę tę skrzynię przekładniową z obracającymi się bębnami można przemieszczać albo na chybił trafił, albo zgodnie ze skomplikowanym zakodowanym wzorem, zupełnie dezorganizując planowanie jakiejkolwiek ucieczki i jej realizację. Informacje niezbędne do odszyfrowania tych nieprzewidzianych transformacji udzielane są policji i personelowi wyłącznie w razie uzasadnionej potrzeby, tak że nikt nie wie, jaką nową konfigurację przyjął złożony podziemny kompleks; tylko najwyżsi rangą i najbardziej zaufani urzędnicy mają dostęp do maszyn, które nadzorują owe rotacje, a mechanizmy i elektronika będące ich mięśniami i nerwami są skonstruowane w taki sposób, by żaden inżynier czy elektryk naprawiający dowolny defekt lub zakłócenie nie mógł uzyskać choćby ogólnego wyobrażenia całego systemu.
Gdy facet opisuje mi to wszystko, jego oczy są jasne i szeroko otwarte. Boli mnie głowa, widzę jak przez mgłę i muszę się wysikać, ale zupełnie szczerze przyznaję, że to spore osiągnięcie inżynieryjne.
— Nie rozumiesz? — pyta. — Nie rozumiesz, co to jest, czego jest wyobrażeniem?
Przyznaję, że nie wiem; dzwoni mi w uszach.
— Zamka! — oświadcza triumfalnie, z błyskiem w oczach. To poemat; pieśń zawarta w metalu i skale. Idealne, rzeczywiste wyobrażenie swego celu: zamek, sejf, zestaw urządzeń unieruchomiających; bezpieczne miejsce do przechowywania zła.
Rozumiem, co chce przez to powiedzieć. Tętni mi w skroniach.
Tracę przytomność.
Gdy się budzę, znów siedzę w pociągu i mam mokro w spodniach.
— Wersje prawdy rozsiewanej, Jak plastikowe odłamki stadu, Zachodzącej większości za skórę, I działającej niektórym na nerwy… Kolejna stróżyna starej blastomy, Kolejny objaw systemu; Kwiat i kloaka naszego cukrzycowego materializmu.
Chodź i przeproś nas, Wyjaśnij, dlaczego zrobiłeś to, co musiałeś zrobić; Powiedz nam o tym, jaki ból sprawia ci bycie uprzejmym. Mówisz o: Krwawych Niedzielach, Czarnych Wrześniach, I cały czas niszczysz.
Będziemy się uśmiechać, udawać, Badać teren pod barykady. Liczyć broń, koszty operacji, A tymczasem mamrocz: „Sądzę, że to tak właśnie się stało. Jestem pewien, że jest dokładnie tak, jak mówisz”.
— …No cóż, bardzo radykalne. Sporo w tym dobrego wyczucia sytuacji. — Stewart potwierdził skinieniem głowy. — Zawsze mówiłem, że dobry wiersz jest wart tysiąca kałasznikowów. — Znowu kiwnął głową i napił się ze swojej szklanki.
— Słuchaj, dupku, powiedz mi tylko, czy masz coś przeciwko temu fragmentowi o „cukrzycowym materializmie”.
Stewart wzruszył ramionami i sięgnął po następną butelkę pilsa.
— Nie przeszkadza mi, przyjacielu. Recytuj dalej. To nowy wiersz?
— Nie, stary jak świat. Ale sądzę, że mógłbym spróbować parę wydrukować. Myślałem, że możesz się poczuć urażony.
Stewart roześmiał się.
— Boże, czasem zachowujesz się jak stuknięty sukinsyn, wiesz o tym?
— Wiem.
Znajdowali się w domu Stewarta i Shony w Dunfermline. Shona zawiozła dzieci na sobotę i niedzielę do Inverness; on przyjechał zostawić prezenty bożonarodzeniowe i porozmawiać ze Stewartem. Musiał z kimś porozmawiać. Otworzył następną puszkę exporta i dorzucił blaszkę wieczka do sporej jeż sterty w popielniczce.
Stewart nalał sobie pilsa do szklanki i podszedł do aparatury hi-fi. Ostatnia płyta skończyła się przed paroma minutami.
— Może odrobina rozrywki z dawnych lat?
— Dobra, pogrążmy się w nostalgii. Czemu nie.
Usadowił się w fotelu i obserwował, jak Stewart wertuje płyty ze swojej kolekcji; żałował, że nie zdołał wymyślić na prezent dla chłopców czegoś bardziej fantazyjnego niż bony na płyty. No cóż, o to właśnie obaj prosili. Dziesięć i dwanaście lat; pamiętał, że pierwszy singiel kupił na swoje szesnaste urodziny. Oni już mieli swoje zbiory płyt długogrających. No cóż.
— Chryste Panie — mruknął Stewart, wyciągając niebiesko-szarą okładkę; sprawiał wrażenie lekko zaszokowanego. — Czy ja naprawdę kupiłem „Deep Purple in Rock”?
— Musiałeś być nieźle nawalony — odparł.
Stewart odwrócił się i mrugnął do niego, wyjmując płytę.
— Czyżby? Nie było w tym przebłysku inteligencji?
— Zaledwie iskierka. Nastaw wreszcie tę cholerną płytę.
Читать дальше