— Proszę, pszyjacieló! Aport! — Kszyknouem do dórzego psa i wy-ciongnouem mauy sztylet, gdy jeszcze szfargotau, i cisnouem go z ór-wiska. Pies żóciu sie za nim.
Spojżauem z órwiska i zobaczyuem, jak Cerber ódeża w skauy na dole. Byuem z siebie holernie zadowolony, dopuki ta piepszona gu-owa, kturom wuaśnie odciouem, nie stoczyua się ze skrajó órwiska turz obok mnie. Hciauem ją zuapać, ale spadua i terz roztrzaskaua się na kamieniah ó stup órwiska. Sókinsyn! — pomyślauem. Straciuem ruw-nierz mauy sztylet. Do wielkiego pauacó wyrószyuem w kiepskim na-strojó. W środkó byuo ciemno jak w grobie. Nie moguem szókać tego, co miauem znaleźć, bo strasznie walnouem guowom w jakieś holernie niskie nadprorze. Zobaczyuem gwiazdy — jakbym tryknou marmórowy posong czy coś. Ledwie widziauem na oczy. Hyba krwawiua mi guowa, juha spuywaua mi do oczó. Uaziuem po omacku i prubowauem wyczóć gdzie u diabua jestem, wpadajonc na wszysko, przeklinajonc, miotajonc sie i wogle. Zaraz potem rozleg sie syk i dźwienk stszau pszelatójoncyh obok mnie i szczerbioncych powieszh-nie kolómn, ścian i wybżószeń na kamieniach. Dalej prawie nic nie wi-dziauem, ale zdouauem dostszec w mrokó jakiegoś śmiesznie wyglon-dajoncego sókinsyna syczoncego na mnie i prubujoncego trafić we mnie z uóku. O kórwa, pomyślauem. Szkoda, że nie mam jurz przy sobie tego mauego sztyletó.
Jej pierwszy jest z marmuru, ale nie z krzemienia,
Drugi ze skamieliny, lecz nie widać w nim skostnienia.
Trzeci cieszy się popytem, ale…
— Pszestań, kórwa, szfargotać i hodź tó! — Wuaśnie zobaczyuem, rze mauy sztylet ónosi się kouo mojej renki. Zuapauem go i żóciuem, a potem dauem nora za kamienne wybżószenie. Ktokolwiek syczau, wydau odguos jakby sie dósiu, a potem pszestau syczeć. Poszeduem i pszyjżau-em sie tej szkaradnej kobiecie, ktura stszelaua do mnie z uókó. Nadal nie widziauem jak tszeba, ale powinniście zobaczyć jej wuosy. Przypo-minajom sie opowieści o szczórah! Pewnie ih nie myua od lat. Zostawieni jom leżoncom tważom we wuasnej krwi. Mauy sztylet tkwiu w jej gardle. Wyciongnouem go. Pszysiegam, rze krew tej potwornej kobiety paliua jak kwas czy coś takiego. Mniejsza o to, pomyślauem. Szókaj Śpioncej Krulewny.
— Hwileczke, do kórwy nendzy!
Znowó zmószony do ócieczki bombardowaniem! W końcó znalazuem coś w rodzajó maleńkiej komnaty — jedyne pomieszczenie w cauym pauacu, w kturym coś stauo. Reszta byua pósta. Rządnych strasznych kobiet ani paskódnych wielkih psuf z nadliczbowymi guowami, ale skarbó terz nie byuo. Wiedziauem rze to wszysko będzie kolejnom caukowitom stratom czasó i nie byuem specjalnie zadowolony, ale pszynajmniej, pomyślauem, powinna tó być ta śliczna śpionca dziewczyna. Miaua być diabelnie pienkna. Powinien obódzić jom pocaunek. To, co mam jej zamiar zrobić, powinno jom naprawdę, kórwa, orzywić, myślauem.
Ale to jest menszczyzna! O w mordę! Pokuj i menszczyzna lerzoncy w urzkó, cauy blady na tważy i óśpiony. Naokouo zgromadzono wielkie spszenty pszypominajonce metalowe kófry lerzonce na bokah a do niego pszywionzane byuy kawaueczki sznórka. Piepszyć cauom resztę. Jurz mam poderżność sókinsynowi garduo, tak po prostu, ze wzglendow zasadniczyh, gdy nagle zaczyna do mnie muwić kawauek ściany i pojawia sie na nim ten malónek, tyle rze sie rósza! To tważ kobiety — niebżytkiej panienki z ródymi wuosami. — Nie rób tego — muwi. — A ty kim, kórwa, jesteś? — pytam jej, nie zabijajonc faceta, tylko pod-hodze do tego obrazo i rozmawiam z nim. — Nie zabijaj go — muwi dziewczyna. Stókam w obraz, ale on dźwienczy jak szkuo. Whodze do pokojó za ścianom, ale on terz jest posty. Pszeklente pomieszczenia nie majom okien ani nic podobnego. — Czemó nie? Czemó nie mam go ukatrópić? — zapytauem kobietę. — Dlatego, że on stanie się tobą. Ty zabijesz siebie, a on znowu będzie żył, w twoim ciele. Po prostu odejdź, proszę. Nie patrz w twarz Meduzy i nie zabieraj … — muwi i wtedy obraz robi sie dziwny, a jej guos cihnie, pszypomina syk tamtej okropnej kobiety. Tszasnouem obrazek końcem miecza, ale tylko sie stok. Do-stauem kawaukiem szkua prosto w guowe i znowó zaczouem krwawić.
— Chodu — muwie, ocierajonc krew z czoua. Odwruciuem sie do wyjścia i wtedy zobaczyuem ten maleńki zuoty posonrzek rzaby czy czegoś takiego, stojoncy na krawendzi okna. Podniosuem go. Warzyu wystar-czajonco durzo, rzeby być ze zuota, wienc wuorzyuem go do kieszeni moih bryczesuf i stwierdziuem rze jak to muwiom pora spadać. Zostawiłem tego ofermę lerzoncego w urzkó zópeunie mó sie nie napszyk-szajonc. I tak wyglondau jak pulrzywy, wienc co mi tam, kórwa. Mysz-lauem o tym, rzeby poszókać tej panienki z obrazo, ale byuem coraz bardziej zmenczony i jeszcze nic nie jaduem ani piuem, wienc stwierdziuem, że czas wracać do domó. Wracauem po ciemkó i omal sie nie wywaliłem na zwuokach tej okropnej kobiety. Wtedy pszypomniauem sobie o Karenie. Pomyślauem, że z tego pszeklentego psa zostauo pewnie niewiele, nawet gdybym zdouau zejść pod te órwisko. Odciouem wienc guowe tej strasznej kobiecie i pszewiesiuem jom sobie pszes ramie. Jej wuosy byuy jak wenrze, nie rzartóje.
Wruciuem tam, gdzie w uodzi wiosuowej czekau Karen, cauy czarny, szkaradny. Dalej miau zauorzone rence i patszyu gniewnie i pogardliwie.
— Cześć, Karen — mówię. — Psa tam nie byuo. Wystarczy ci w zamian gu-owa tej kobiety? — Podniosuem ueb kobiety do gury i pomahauem nim do niego. Facet zamar. Nie ówieżylibyście. Sókinsyn na moih oczah zmie-niu sie w kamień. Wielki dópek pszebił dno swojej łodzi jak posong i osiad na piasku pod wodom. Udź opadua na dno obok niego. — Do kór-wy nendzy — zawouauem i wżóciuem guowe okropnej kobiety do wody.
Takie jurz moje, kórwa, szczenście, co? Czemó to mnie spotyka? — zasta-nawiauem sie. Ósiaduem na bżegó. Miauem ohote sie rozpuakać. Dosze-duem do wniosku, rze mam zuy dzień, ani ksztyny szczeńścia.
I wtedy wydauo mi się, rze ósuyszauem jakiś hauas dolatójoncy z mojej kieszeni. Wyciongnouem z niej zuoty posonrzek i popatszyuem na niego. Dalej wyglondau jak rzaba, hoć wydawauo sie, rze ma skszy-dua czy coś takiego na gzbiecie. W karzdym razie spojzauem najpierw na niego, potem na żeke i pomyślauem: co tam, pszepuyne jom. Mu-siauem zostawić magicznom zbroje i panceż i wogle. Zawiesiuem miecz pszywionzany do mojego pasa na gzbiecie, a pasem obwionzauem zuoty posonrzek, a potem wszeduem do wody i zaczouem puynonć. Skarpety z wetknientym w jednom magicznym sztyletem dalej miauem na sobie. Nie potrafię puywać jak nalerzy, ale ómiem puywać pieskiem, rozómiecie? W końcó dotaruem na drogi bżeg. Woda w żece miaua nie-zuy smak, a ja byuem spragniony. Stanouem na bżegu blisko dórzej skauy, do kturej pszykuty byu menszczyzna. Ani śladó martfego orua. Facet na skale terz byu jednak martfy. Wyglondauo na to, rze coś w nim spóhuuo i wytrysneuo z niego dokoua jak jakiś rak czy coś. Wyglondauo mi to na wontrobe. Miauem wrarzenie, że zuoty posonrzek znowó robi szóm, tylko holernie niewyraźny. Zastanawiauem sie, czy naprawdę coś muwi czy terz to wcześniejsze walniencie w ueb powodo-wauo, że suysze guosy. A jednak wydawauo sie, rze posonrzek hauasó-je. Pszyuorzyuem go sobie do óha. I to byu powarzny buond.
— No cóż, mój chłopcze, to cholernie przyzwoite z twojej strony, że przyszedłeś mnie wybawić z piekielnej otchłani. Nie sądziłam, że sen-telepatia o Śpiącej Królewnie zadziała między światami ani że ci się uda. Powinnam jednak była wiedzieć, że możesz bez trudu uchodzić za ducha. Nigdy, nawet w najlepszej formie nie byłeś szczególnie bystry, prawda? Wiesz, mogłabym przysiąc, że te skały wyglądają na metamorficzne, a nie na wulkaniczne… No cóż, chodź, mój mały Orfeuszu, zabierzmy cię stąd, zanim zamienisz się w słup soli lub coś innego. Proponuję…
Читать дальше