Valiha była taka wielka. Śmiertelnie go przestraszyła.
Po jakichś piętnastu minutach Gaby obeszła kabinę i przyłączyła się do niego na dziobie. Chciał być sam ze swymi myślami, a tymczasem jego schronienie przemieniło się w plac defilad.
Pogwizdując oparła się o barierkę, a potem trąciła go łokciem.
— Jesteś smutny, chłopie? Wzruszył ramionami.
— To było zwariowane osiem godzin. Nie wydaje ci się, że coś wisi w powietrzu?
— Na przykład?
— Nie wiem. Wszyscy są zakochani. Tam nieopodal niebo kocha się z morzem. Na brzegu raptem złapałem się na tym, że postępuję głupio wobec Robin. Gaby zagwizdała.
— Biedaczek.
Tak. Zaledwie przed kilkoma minutami Valiha chciała nawiązać do czegoś, co robiło moje szalone alter ego. — Westchnął. — Coś musi być w tym powietrzu.
No dobrze, wiesz, co mówią w takich razach. Wokół tego kręci się cały świat. To znaczy wokół miłości. A pamiętaj, że Gaja kręci się dużo szybciej niż Ziemia.
Popatrzył na nią podejrzliwie.
— Nie chcesz chyba… Podniosła ręce i potrząsnęła głową.
— Nie ja, przyjacielu. Nie mam zamiaru cię napastować. Nie bój się. Ja robię to rzadko, niezwykle rzadko. I to raczej z dziewczętami. Zresztą nie odpowiadają mi romanse. Lubię stałe związki. I dotyczy to wszystkich siedemnastu dotychczasowych. — Zrobiła minę.
— Podejrzewam, że patrzysz na to trochę inaczej — powiedział ostrożnie. — Przy twoim wieku…
— Tak myślisz, co? Otóż wcale nie. To zawsze boli. Zawsze pragnę, aby to trwało wiecznie, a nic przecież wieczne nie jest! I to jest właśnie mój błąd. Zawsze w końcu przykładam do nich miarę Cirocco i zawsze okazuje się, że to nie to. — Zakaszlała nerwowo. — No dobra, a teraz posłuchaj. Nie chciałam się w to mieszać. Ale skoro już wsadziłam nos w twoje sprawy… Nie musisz się obawiać Valihy. W każdym razie nie w sensie uczuciowym, jeżeli to cię męczy. Na pewno nie będzie zazdrosna czy władcza, nie będzie oczekiwać, że to będzie trwało zbyt długo. Tytanie nie znają pojęcia wyłączności.
— Czy to ona prosiła cię, żebyś mi to powiedziała.
— Skąd, byłaby wściekła, gdyby się dowiedziała. Tytanie same załatwiają swoje sprawy i nie lubią, jak się w nie wtrącać. To wszechwiedząca, wtrącalska Gaby. Powiem tylko jedno i już mnie nie ma. Jeśli masz zastrzeżenia natury moralnej — może sodomia, co? — to daruj je sobie, przyjacielu. Nie słyszałeś? Nawet kościół katolicki powiada, że wszystko w porządku. Wszyscy papieże się z tym zgodzili. Tytanie mają duszę, choć są poganami.
— A jeśli mam zastrzeżenia natury fizycznej? Gaby zaśmiała się wesoło i poklepała go po policzku.
— No, chłopcze, a więc czeka cię jeszcze niejedna przyjemna niespodzianka.
Łódź podwodna nie miała ochoty przerywać błogostanu, w którym się pogrążyła po pożyciu ze sterowcem, dla podholowania tratwy do Minerwy. Cirocco stanęła na dziobie, próbując zwabić ją w języku, który łączył najmniej przyjemne odgłosy astmy i kokluszu, ale światła wielkiego, żywego batyskafu stawały się coraz słabsze. Łódź pogrążała się w otchłani. Jak się okazało, miękkolot, który mógłby choćby na krótko pomóc, miał do załatwienia sprawy na zachodzie. Sterówce zawsze były chętne do podwiezienia, ale pod warunkiem, że było im po drodze.
Nie miało to wszakże większego znaczenia. Po kilku godzinach z zachodu zerwała się bryza. Wkrótce dobili do podstawy centralnego pionowego kabla Rei.
Robin przyglądała mu się uważnie, kiedy się zbliżali. Cirocco wcale nie przesadziła. Minerwa w istocie nie była wyspą, a raczej rodzajem okrągłej półki, obiegającej kabel w miejscu, w którym przebijał lustro wody, zbudowanej na przestrzeni lat przez omułki, pseudonóżki, rodzaj korali i inne miejscowe odpowiedniki osiadłych mięczaków i skorupiaków. Problem polegał na niskim poziomie wody — faktycznie w ciągu milionów lat stopniowo się obniżał w miarę wyciągania się kabla, co było jednym z objawów starzenia się Gai. Ten efekt nakładał się na sezonowe wahania stanu wody przebiegające w krótkim cyklu siedemnastodniowym i długim cyklu trzydziestoletnim. Właśnie teraz trafili na dolny punkt długiego cyklu. „Wyspa” obiegała kabel niczym obwarzanek przyczepiony pięćdziesiąt metrów ponad poziomem wody. Jej szerokość była rozmaita w różnych punktach. W niektórych miejscach sterczała na ponad sto metrów od kabla, w innych warstwa muszli i piachu pod wpływem fal czy też własnego ciężaru oderwała się i kabel wznosił się pionowo. W zasięgu wzroku pokryty był nieprzerwaną skorupą osadów. Na wysokości dwóch kilometrów leżały szczątki organizmów, które żyły w czasie, gdy na Ziemi trwała era pliocenu.
Robin zastanawiała się, w jaki sposób „Konstancja” zdoła przybić do wyspy, skoro najbliższe odpowiednie miejsce znajdowało się pięćdziesiąt metrów ponad nimi. Sprawa wyjaśniła się, kiedy tratwa skierowała się ku południowej stronie kabla. Po tej stronie jedno z setek włókiem pękło w pobliżu poziomu wody. Górna część skręciła się wysoko w powietrzu. Organizmy tworzące rafy zabudowały dolną część włókna w rodzaj zatoczki, która otaczała płaski krąg lądu na wysokości zaledwie pięciu metrów.
Wkrótce „Konstancja” przycumowała, a Robin wraz z Gaby i Psałterium przeszli przez postrzępioną rozpadlinę, stąpając po metrowych muszlach, nadal kryjących w swym wnętrzu żywe organizmy, aż na płaski koniec urwanego włókna o średnicy dwustu metrów.
Było to dziwaczne wybrzeże wyrosłe u stóp nieskończonego ogromu wznoszącej się nad nim ściany kabla. Z naniesionego piachu wyrastały szkieletowe drzewa, a w samym środku lśniła kryształowo czysta sadzawka. Cały teren był usiany wypłukanymi na kość, białymi kawałami drewna.
— Zatrzymamy się tu na parę dni — powiedziała Obój, mijając Robin z ogromnym tobołem płachty namiotowej na plecach. — Lepiej się czujesz?
— Nic mi nie jest, dziękuję. — Uśmiechnęła się do tytanii, ale tak naprawdę ciągle jeszcze trzęsła się po ostatnim ataku paraliżu. Obój dobrze się nią opiekowała. Bez tej opieki Robin z pewnością zrobiłaby sobie krzywdę.
Kiedy Gaby przechodziła obok, Robin złapała ją za łokieć i ruszyła razem z nią.
— Dlaczego się tu zatrzymujemy?
— To jest ogród Rei — powiedziała, zataczając krąg ręką. Wydawało się jednak, że sili się na dowcip. — Właściwie to Rocky ma tu pewne interesy. Z góry można przewidzieć, że nie załatwi ich wcześniej niż za dwa dni. Może trzy. Zaczynasz być nami zmęczona?
— Nie. Po prostu jestem ciekawa. A powinnam być zmęczona?
— Byłoby lepiej, żebyś nie była. Ona ma coś do zrobienia, a ja nie mogę ci powiedzieć, co. To dla twojego dobra, możesz mi wierzyć lub nie. — Gaby uciekła z powrotem na tratwę.
Robin usiadła na kawałku drewna i przyglądała się, jak tytanie z Chrisem przygotowują obozowisko. Jeszcze miesiąc temu zmusiłaby się, by wstać i próbować im pomóc. Wymagałby tego honor, ponieważ bezczynne siedzenie oznaczało przyznanie się do słabości. No i co, do cholery. Pewnie, że była słaba.
To Obój zawdzięczała, że może się do tego przyznać. Tytania śpiewała jej przez cały ostatni atak, zarówno po angielsku, jak i w swoim języku. Nie pozwoliła Robin odwracać się od swojej niemocy, zmusiła ją, by zaczęła szukać sposobów walki z nią, wykraczających poza samą odwagę. Kiedy Robin zaczęła odzyskiwać panowanie nad sobą, stwierdziła ze zdziwieniem, że to, co mówiła tytania, nie budzi w niej gniewu. Przekonała się, że Obój rzeczywiście była uzdrowicielem. W pojęciu tym mieścił się zarówno lekarz, jak i internista, psychiatra, doradca i pocieszyciel, a również i pewne inne rzeczy. Robin miała wrażenie, że Obój chętnie kochałaby się z nią przednim, intymnym sposobem, gdyby miało to jakoś pomóc. Cokolwiek robiła, działała na Robin bardziej kojąco niż wszystko, czego doświadczyła od… nie pamiętała już, od jak dawna. Pomyślała, że musiała wyjść z łona matki przygotowana do walki z całym światem.
Читать дальше