– Zgadza się – potwierdził Reacher. – W drugim liście. – I co to znaczy?
– Dwie rzeczy – podjął Reacher. – Wiemy, że uważali
w szkole, bo nie robią błędów. Oznacza to zatem, że chodzili do szkoły w miejscu, gdzie korzystano ze starych podręczników, starych, przestarzałych książek. To częściowo
tłumaczy archaiczne brzmienie trzeciego listu. Dlatego założyłem, że mogą pochodzić z biednej prowincji, miejsca
gdzie płaci się niskie podatki na szkolnictwo. Po drugie
znaczy to, że nigdy nie pracowali w Secret Service, bo wy
dosłownie toniecie w papierach. Nigdy w życiu nie widziałem tylu dokumentów, nawet w wojsku. Każdy z waszych
ludzi w ciągu swej pracy zapisywał słowo „wiceprezydent”
chyba z milion razy i pisał to prawidłowo, bez dywizu. To
dla niego odruch.
Na moment w sali zapadła cisza.
– Może list napisał ten drugi? – podsunął Stuyvesant. -Ten, który tu nie pracował, ten od odcisku palca.
– Żadna różnica – odparł Reacher. – Tak jak mówił Ban-non, to zespół, współpracują ze sobą. W dodatku są perfekcjonistami. Jeśli jeden z nich napisałby to źle, drugi z pewnością by go poprawił. Ale nie poprawił. Czyli żaden nie wiedział, że to błąd. A to znaczy, że żaden tu nie pracował.
Stuyvesant milczał przez długą chwilę.
– Chcę w to uwierzyć – rzekł wreszcie. – Ale opierasz całą swą hipotezę na jednym dywizie.
– Nie lekceważ go.
– Nie lekceważę – przyznał Stuyvesant. – Po prostu głośno myślę.
– Zastanawiasz się, czy zwariowałem?
– Zastanawiam się, czy mogę sobie pozwolić na poparcie takiej teorii.
– W tym właśnie urok sytuacji – stwierdził Reacher. -Nieważne, czy się mylę, czy nie, bo alternatywny scenariusz przerabia FBI.
– Może napisali tak rozmyślnie – podsunęła Neagley. -Może chcieli nas zmylić, próbowali zamaskować swoje pochodzenie albo wykształcenie, podsunąć fałszywy trop?
Reacher pokręcił głową.
– Wątpię – rzucił. – To zbyt subtelne. Postąpiliby tak, jak to się zwykle robi. Poważne błędy pisowni, interpunkcji. Dywiz pomiędzy „wice” i „prezydent” to coś, czego się nie dostrzega, po prostu wstawia odruchowo bądź nie.
– Co dokładnie to sugeruje? – spytał Stuyvesant.
– Krytycznym czynnikiem jest wiek – oznajmił Reacher. – Nie mogą być mocno po pięćdziesiątce, bo to, co robią, wymaga dużego wysiłku. Wspinają się po drabinach, zbiegają po schodach. Nie mogą też mieć mniej niż sporo po czterdziestce, bo konstytucję czyta się w liceum, a z pewnością do tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego każda szkoła w Ameryce zaopatrzyła się w nowe książki. Przypuszczam, że obaj uczęszczali do liceum pod koniec okresu, gdy wiejskie szkoły wciąż posługiwały się przestarzałymi podręcznikami i sprzętem. No wiecie, jednoizbowa szkoła, pięćdziesięcioletnie książki, przestarzałe mapy na ścianach,
uczniowie siedzą w ławkach w otoczeniu kuzynów, słuchając wykładu siwowłosej nauczycielki.
– To wszystko tylko domysły – wtrącił Stuyvesant. To
także piramida balansująca na czubku. Wygląda świetnie,
póki się nie zawali.
Odpowiedziała mu cisza.
– Mimo wszystko mam zamiar ją zbadać – oznajmił w końcu Reacher. – Z Armstrongiem lub bez niego, z tobą lub bez
ciebie. Jeśli trzeba sam, dla Froelich. Zasłużyła na to.
Stuyvesant skinął głową.
– Jeśli żaden z nich dla nas nie pracował, skąd wiedzieli, że FBI przeanalizuje wszystkie raporty z NCIK?
– Nie wiem – odparł Reacher.
– Jakim cudem zabili Crosettiego?
– Nie wiem.
– Jak zdobyli naszą broń?
– Nie wiem.
– Skąd wiedzieli, gdzie mieszka M.E.?
– Nendick im powiedział. Stuyvesant skinął głową.
– W porządku. Ale jaki mogą mieć motyw?
– Wrogość wobec Armstronga. Polityk musi mieć mnóstwo wrogów.
Znów cisza.
– Może jedno i drugie – podsunęła Neagley. – Może to ludzie z zewnątrz żywiący niechęć do Secret Service, odrzuceni kandydaci, którzy naprawdę chcieli tu pracować. Może to jacyś maniacy broni, hobbyści wiedzący o istnieniu NCIK, znający wasze uzbrojenie.
– To możliwe – przyznał Stuyvesant. – Odrzucamy wielu kandydatów. Niektórzy są z tego powodu bardzo niezadowoleni. Może masz rację?
– Nie – wtrącił Reacher. – Nie ma racji. Po co mieliby czekać? Nadal upieram się przy mojej ocenie wieku. Żaden pięćdziesięciolatek nie zgłasza się do pracy w Secret Service. Jeżeli ich odrzuciliście, było to dwadzieścia pięć lat temu. Czemu mieliby czekać tak długo?
– Dobre pytanie – mruknął Stuyvesant.
– Tu chodzi o Armstronga, właśnie o niego – dodał Reacher. – Tak musi być. Zastanówcie się nad kwestią czasu, przyczyny i skutku. Armstrong latem wystartował w kampanii, wcześniej nikt nawet o nim nie słyszał. Sama Froelich mi to powiedziała. Teraz nagle dostajemy pogróżki. Czemu teraz? Z powodu czegoś, co zrobił podczas kampanii. Ot co.
Stuyvesant spuścił wzrok i wpatrywał się w blat. Ułożył ręce płasko na stole i poruszał nimi, zataczając niewielkie kręgi, jakby chciał wygładzić pomarszczony obrus. Po chwili pochylił się, wsunął pierwszy list pod drugi, następnie oba pod trzeci i tak dalej, aż uzyskał równy stosik papierów. Wetknął pod nie teczkę i zaniknął ją.
– Dobra, oto co zrobimy – rzekł. – Przekażemy teorię Neagley Bannonowi. Ktoś, kogo nie chcieliśmy zatrudnić, należy w zasadzie do tej samej kategorii co ktoś, kogo wywaliliśmy. Poziom pretensji jest mniej więcej podobny. FBI może się tym zająć. My mamy dokumentację, oni odpowiednich ludzi. Prawdopodobieństwo wskazuje, że mogą mieć rację. Ale nie możemy niczego zaniedbać, musimy rozważyć alternatywę. To, że mogą się mylić. Toteż sami poświęcimy ten czas sprawdzaniu teorii Reachera. Bo musimy coś zrobić dla Froelich, pomijając inne względy. Od czego zaczniemy?
– Od Armstronga – odparł Reacher. – Musimy ustalić, kto go nienawidzi i dlaczego.
* * *
Stuyvesant zadzwonił do pracownika biura badawczego i polecił mu natychmiast stawić się w firmie. Pracownik odparł błagalnie, że je właśnie obiad świąteczny z rodziną. Stuyvesant zlitował się i dał mu dwie godziny. Potem pojechał z powrotem do Budynku Hoovera, aby spotkać się z Bannonem. Reacher i Neagley czekali w recepcji. Stał tam telewizor. Reacher chciał sprawdzić, czy Armstrong dotrzymał słowa. Od najbliższego dziennika dzieliło ich pół godziny.
– Jak się trzymasz? – spytała Neagley
– Czuję się dziwnie – odparł Reacher. – Jakbym był dwiema osobami. Pod koniec myślała, że jestem Joe.
– Co Joe zrobiłby w takiej sytuacji?
– Prawdopodobnie to samo co ja.
– Zatem rób to – powiedziała Neagley. – Jeśli o nią chodzi, zawsze byłeś Joem. Równie dobrze możesz zamknąć krąg.
Nie odpowiedział.
– Przymknij oczy – poleciła Neagley. – Oczyść umysł.
Musisz się skupić na strzelcu.
Reacher pokręcił głową.
– Jeśli się na nim skupię, do niczego nie dojdę.
– To pomyśl o czymś innym. Udawaj, że patrzysz gdzie indziej. Może na następny dach.
Zamknął oczy, ujrzał krawędź dachu rysującą się ostro w blasku słońca. Ujrzał niebo, jasne, wyblakłe. Zimowe niebo, ślad mroźnej mgiełki. Patrzył w górę, przypomniał sobie dźwięki, które słyszał. Praktycznie brak głosów dobiegających z tłumu, szczęk sztućców, Froelich mówiącą: „Dziękuję, że pan przyszedł”. Panią Armstrong mówiącą: „Smacznego”, nerwowo, jakby sama nie wiedziała, w co
Читать дальше