Paul wziął karabin do rąk. Poczuł pod palcami gładkie drewno wyszlifowanego i lakierowanego korpusu broni. Wyczuł woń oleju, kreozotu i skóry rzemienia. W pracy rzadko używał karabinów, a słodkie zapachy i dotyk twardego drewna i metalu wywołały w nim wspomnienia. Poczuł fetor błota okopów, ekskrementów, spalin z dieslowskich silników. I smród śmierci, podobny do zapachu mokrego, gnijącego kartonu.
– Mam też specjalne kule, wydrążone na końcu, jak pan widzi. Zabijają o wiele skuteczniej od standardowych pocisków.
Paul kilka razy strzelił na sucho, starając się wyczuć spust. Wcisnął naboje do magazynka, a potem usiadł przy ławce, opierając karabin o klocek drewna nakryty tkaniną. Zaczął strzelać. Huk był ogłuszający, lecz nie zwracał na niego uwagi. Patrzył przez celownik, koncentrując się na czarnych kropkach tarczy. Poprawił nieco ustawienie lunety i powoli wystrzelał pozostałe dwadzieścia pocisków, które były w pudle z amunicją.
– Dobry – powiedział, a raczej krzyknął, ponieważ na chwilę ogłuchł. – Dobra broń. – Kiwając głową, oddał karabin właścicielowi lombardu, który go rozłożył, wyczyścił i razem z amunicją włożył do sfatygowanej walizki z płyty pilśniowej.
Morgan wziął walizkę, podając kopertę właścicielowi lombardu, który zgasił światła na strzelnicy i zaprowadził ich na górę. Wyjrzał na zewnątrz, dał znak, że wszystko w porządku i po chwili znów znaleźli się na ulicy. Paul usłyszał metaliczny głos odbijający się echem od murów. Parsknął śmiechem.
– Nie da się przed nim uciec.
Po drugiej stronie ulicy, na przystanku tramwajowym zainstalowano głośnik, z którego dudnił męski głos, monotonnie recytujący dalsze instrukcje dotyczące ochrony zdrowia.
– Nigdy nie przestają mówić?
– Nigdy – odparł Morgan. – Kiedyś historia uzna, że wkład narodowych socjalistów w kulturę to brzydkie budownictwo, kiepskie rzeźby z brązu i niekończące się przemowy… – Uniósł walizkę z mauzerem. – Wracajmy na plac. Muszę zadzwonić do swojego człowieka i sprawdzić, czy znalazł informacje, które pozwolą ci skorzystać z tego osiągnięcia niemieckiej techniki.
Zakurzona dekawka skręciła na plac Listopada 1923 i ponieważ nie było gdzie zaparkować na rojnej ulicy, zatrzymała się na krawężniku, o mały włos nie potrącając sprzedawcy handlującego wątpliwej jakości owocami.
– Ach, jesteśmy na miejscu, Janssen – rzekł Willi Kohl, ocierając twarz. – Pistolet masz w pogotowiu.
– Tak jest.
– Zatem ruszamy na polowanie. Wysiedli.
Po wyjściu od Amerykanów inspektor nie chciał wracać do samochodu, gdyż postanowił przesłuchać taksówkarzy czekających pod wioską olimpijską. Z typową dla narodowych socjalistów przezornością olimpijczyków pozwolono obsługiwać tylko kierowcom znającym języki obce, a to oznaczało, że nie jest ich zbyt wielu i że po każdym kursie do miasta będą wracać do wioski. To z kolei oznaczało, że jeden z nich mógł dokądś zawieźć ich podejrzanego.
Kiedy Kohl i jego podopieczny podzielili się taksówkami i wypytali ponad dwudziestu kierowców, jeden z nich opowiedział Janssenowi coś, co bardzo zaciekawiło inspektora. Całkiem niedawno opuścił teren wioski pewien człowiek z walizką i starą brązową torbą, po czym wsiadł do jego taksówki. Był to krzepki mężczyzna mówiący z ledwie słyszalnym obcym akcentem. Nie miał włosów ani długich, ani rudawych, ale ciemne i gładko zaczesane do tyłu, choć Kohl przypuszczał, że mógłby osiągnąć taki efekt za pomocą brylantyny lub płynu. Kierowca twierdził, że jego pasażer nie był ubrany w garnitur, ale nieformalny strój w jasnych kolorach, choć nie potrafił szczegółowo opisać jego garderoby.
Mężczyzna wysiadł na Liitzowplatz i wmieszał się w tłum przechodniów. Było to jedno z najruchliwszych i najbardziej zatłoczonych skrzyżowań w mieście; mało możliwe, że natrafią tam na jego ślad. Taksówkarz dodał jednak, że pasażer pytał go o drogę na plac Listopada 1923 i był ciekaw, czy może tam dojść pieszo.
– Zadawał panu jeszcze jakieś pytania o plac? Pamięta pan jakiś szczegół? Czym się zajmuje? Z kim chciał się tam spotkać? Cokolwiek?
– Nie, panie inspektorze, nic więcej nie mówił. Powiedziałem mu, że do placu jest bardzo daleko. Podziękował i wysiadł. To wszystko. Nie patrzyłem na jego twarz – wyjaśnił. – Tylko na drogę.
Oczywiście, znów ślepota, pomyślał zgryźliwie Kohl.
Wrócili na komendę po wydrukowane ulotki ze zdjęciem ofiary z Dresden Allee, a następnie, gnając na łeb, na szyję, przyjechali tu, pod pomnik nieudanego puczu z 1923 roku (tylko narodowi socjaliści potrafili tak kompromitującą klęskę przekuć w absolutny triumf). Poszukiwania na rozległym Liitzowplatz na pewno okazałyby się bezowocne, ten plac był natomiast o wiele mniejszy i znacznie łatwiej mogli tu przepytać świadków.
Kohl obrzucił krótkim spojrzeniem ludzi: żebraków, handlarzy, prostytutki, sklepikarzy, bezrobotnych siedzących w knajpkach. Wciągnął powietrze przesycone zapachem zgnilizny i spytał:
– Czujesz naszą zwierzynę, Janssen?
– Cóż… – Młody kandydat na inspektora wyglądał na zmieszanego wygłoszoną przez niego uwagą.
– To przeczucie – wyjaśnił Kohl, rozglądając się po ulicy. Stał w cieniu odlanej z brązu figury Hitlera, której postawa wyrażała nieugiętość i waleczność. – Choć osobiście nie wierzę w okultyzm. A ty?
– Właściwie nie, panie inspektorze. Nie jestem religijny, jeśli to pan ma na myśli.
– No, ja nie zerwałem z religią zupełnie. Heidi by tego nie pochwalała. Ale mówię o złudzeniu obecności ducha, opartym na naszych spostrzeżeniach i doświadczeniach. Właśnie mam takie przeczucie. On jest gdzieś niedaleko.
– Tak jest – odparł Janssen. – Dlaczego pan tak sądzi?
Właściwe pytanie, pomyślał Kohl. Uważał, że młodzi detektywi powinni zawsze pytać swoich mentorów. Wytłumaczył mu: dlatego że dzielnica stanowi część północnego Berlina, gdzie można spotkać wiele osób poszkodowanych w wojnie, bezrobotnych, kryptokomunistów i kryptosocjalistów, bandy antypartyjnego ruchu „Edelweisspiraten”, drobnych złodziei i działaczy robotniczych, którzy musieli się przyczaić po delegalizacji związków zawodowych. Mieszkali tu Niemcy, którzy bardzo tęsknili do dawnych czasów: oczywiście nie do Weimaru (nikt nie przepadał za republiką), ale do chwały Prus, Bismarcka, Wilhelma, Drugiej Rzeszy. Wniosek – niewielu było tu członków partii oraz jej sympatyków, czyli niewielu denuncjatorów gotowych pobiec z donosem do gestapo albo miejscowego garnizonu SA.- Cokolwiek planuje, właśnie w takich miejscach znajdzie wsparcie i sojuszników. Cofnij się odrobinę, Janssen. Zawsze bardziej rzuca się w oczy ktoś poszukujący podejrzanego, tak jak my, niż sam podejrzany.
Młodzieniec przesunął się w cień pod sklep rybny, w którym większość cuchnących pojemników była pusta. Można tu było kupić jedynie wydzielające przykry zapaszek węgorze, karpie i wątłe pstrągi z kanału. Policjanci przez chwilę lustrowali ulice, szukając swojej zwierzyny.
– Pomyślmy, Janssen. Wysiadł z taksówki z walizką – no i wiadomą torbą – przy Liitzowplatz. Nie kazał się przywieźć z wioski olimpijskiej od razu tutaj być może dlatego, że zostawił bagaż tam, gdzie się teraz zatrzymał, a tu przyszedł w innym celu. Jakim? Żeby się z kimś spotkać? Żeby coś przekazać, możliwe, że właśnie torbę? Albo żeby kogoś lub coś odebrać? Był w wiosce olimpijskiej, na Dresden Allee, w „Ogrodzie Letnim”, na Rosenthaler Strasse, Liitzowplatz, i wreszcie znalazł się tu. Ciekaw jestem, co łączy te miejsca.
Читать дальше