Popatrz na mnie… Popatrz na mnie… Popatrz na mnie… Dylan słyszał te trzy słowa odbijające się echem od otaczających ich wzgórz, coraz ciszej, a chociaż wiedział, że słucha własnego wściekłego wrzasku, glos brzmiał w jego uszach obco, ostro i brutalnie, i drgał w nim zimny gniew, o jaki Dylan nigdy by się nie podejrzewał, ale także strach, który bez trudu rozpoznał.
Z jednym okiem zamkniętym, a drugim szeroko otwartym, Shepherd powiedział:
– Shep się boi.
Spoglądali na siebie tak, jak chciał Dylan, oko w oko, otwarcie i nieugięcie. Panika brata obezwładniła Dylana, który poczuł, że nie może złapać tchu, a serce ścisnęło mu się boleśnie jak przekłute igłą.
– Shep się b-boi.
Jasne, że chłopak się bał, bez wątpienia był dziko przerażony, niewykluczone, że bardziej niż w ciągu dwudziestu lat częstych napadów lęku. I choć jeszcze przed chwilą mógł się bać świetlistego tunelu, który w mgnieniu oka przeniósł go z pusty
ni we wschodniej Arizonie na wybrzeże Kalifornii, teraz miał nowy powód do trwogi: własny brat w jednej chwili przeistoczył się w kogoś obcego, wrzeszczącego i agresywnego, jakby słońce podziałało niczym księżyc i zmieniło Dylana z człowieka w złego wilka.
– Shep-p się boi.
Wstrząśnięty strachem widocznym w spojrzeniu brata Dylan cofnął palec, którym przyciskał powiekę, puścił jego głowę i cofnął się, drżąc z odrazy do siebie i wstydu.
– Shep się boi – powtórzył chłopak, otwierając szeroko oczy. – Przepraszam, Shep.
– Shep się boi.
– Przepraszam. Nie chciałem cię przestraszyć, bracie. Nie chciałem powiedzieć tego, co powiedziałem, ani jednego słowa, zapomnij o tym.
Shep przymknął oczy do tej pory szeroko otwarte z przerażenia. Zgarbił się, spuścił głowę i przechylił ją na bok, przyjmując łagodną i niezgrabną postawę, którą ogłaszał światu, że jest nieszkodliwy; w tej skromnej pozie chciał przejść przez życie, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, nie przyciągając spojrzeń niebezpiecznych ludzi.
Jednak chłopak nie zapomniał tak szybko o konfrontacji z bratem. Wciąż bardzo się bał. Nie potrafił też w jednej chwili uleczyć zranionych uczuć; być może nigdy tego nie dokona. W każdej sytuacji jedyną metodą Shepherda było udawanie żółwia: szybko wciągał wszystkie wrażliwe części pod skorupę, kulił się i chował pod tarczą obojętności.
– Przepraszam, braciszku. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Nie. Nie, to nieprawda. Bardzo dobrze wiem, co we mnie wstąpiło. Stara trzęsionka, stare licho, które nie daje mi spokoju. Zacząłem się bać, Shep. Do diabła, cały czas się boję, tak bardzo, że nie mogę jasno myśleć. Nie lubię się bać, bardzo nie lubię. Nie jestem do tego przyzwyczajony, więc wyładowałem złość na tobie, a nie powinienem tego robić.
Shepherd przestępował z lewej nogi na prawą, z prawej na lewą. Nietrudno było odczytać minę, z jaką wpatrywał się w swoje rockporty. Nie był już przerażony – owszem, zalękniony, ale strach już go nie porażał. Wydawał się tylko zaskoczony, jakby zdumiony faktem, że jego starszy brat może się czegokolwiek bać.
Dylan spojrzał ponad ramieniem Shepa na czarodziejską bramę. Nie przypuszczał, że tak boleśnie będzie tęsknił za motelową łazienką, której wnętrze widział przez okrągłe okienko.
Przysłaniając oczy dłonią, Jilly wpatrywała się w głąb czerwonego tunelu. Dylan widział ją na pewno wyraźniej niż ona jego i dostrzegł, że jest przerażona. Miał nadzieję, że Jilly bardziej będzie się bała wyciągnąć ręce w stronę tunelu, niż zostać sama po drugiej stronie, bo gdyby pojawiła się obok nich na wzgórzu, mogłaby wszystko skomplikować.
Dalej przepraszał Shepa, aż sobie uświadomił, że za dużo usprawiedliwień może wywołać gorszy skutek niż ich brak. Usiłował uspokoić własne sumienie kosztem zdenerwowania brata, w gruncie rzeczy drażniąc Shepa w jego skorupie. Chłopak z jeszcze większym niepokojem przestępował z nogi na nogę.
– W każdym razie – rzekł Dylan – głupio zrobiłem, krzycząc na ciebie dlatego, że chciałem wiedzieć, jak się tu dostałeś – ale wiedziałem, że sam musiałeś tego dokonać, że masz jakiś nowy nieprawdopodobny talent. Nie rozumiem, jak to zrobiłeś. Pewnie sam nawet nie bardzo to rozumiesz, tak jak ja nie bardzo wiem, jakim cudem czuję odciski psychiczne na klamce drzwi i odczytuję te ślady. Ale wiedziałem, co musiało się potem stać, zanim jeszcze zapytałem.
Dylan z trudem zmusił się do zamilknięcia. Najlepszy sposób uspokojenia Shepa to przestać gadać, przestać przeciążać jego zmysły i dać mu odrobinę spokoju.
W lekkim wietrze przesyconym wonią oceanu trawa falowała ospale jak wodorosty w wodnym ogrodzie. W powietrzu leniwie krążyły komary maleńkie jak drobiny kurzu.
Wysoko na niebie szybował jastrząb unoszony prądami wstępującymi, wypatrując myszy polnych trzysta stóp niżej.
Z daleka dobiegał cichy odgłos samochodów jadących autostradą, lecz tak nikły, że od czasu do czasu tłumił go nawet słaby wietrzyk. Na tle pomruku dał się słyszeć głośniejszy warkot jednego silnika, na którego dźwięk Dylan oderwał wzrok od jastrzębia i spojrzał na żwirowy podjazd. Do domu zbliżał się motocykl.
Harley należał do Vonetty Beesley, gosposi, która przyjeżdżała do nich raz na tydzień, nawet podczas nieobecności Dylana i Shepa w domu. W czasie niepogody jeździła fordem pikapem z doładowanym silnikiem na ogromnych pięćdziesięcioczterocalowych oponach, pomalowanym jak karmazynowy smok.
Vonetta miała czterdzieści kilka lat oraz ujmującą osobowość i spędzała wolny czas jak niejeden poczciwy mieszkaniec Południa. Była świetną gosposią i pierwszorzędną kucharką, a siła i odwaga pozwoliłyby jej w razie konieczności – i zapewne ku jej wielkiej radości – zostać ochroniarzem.
Vonetta nie mogłaby rozpoznać z daleka Dylana i Shepa, ponieważ szczyt wzgórza wznosił się wysoko nad domem. Gdyby ich jednak zauważyła i uznała, że wyglądają podejrzanie, zapewne podjechałaby harleyem nieco bliżej, aby lepiej im się przyjrzeć. Obawa o własne bezpieczeństwo nie wchodziła w grę, gdy do głosu dochodziło jej poczucie obowiązku i żądza przygód.
Dylan mógłby naprędce wykombinować jakąś głupią historyjkę, żeby jej wytłumaczyć, co tu robią z bratem, skoro powinni być w drodze do Nowego Meksyku, lecz nie miał talentu do oszukiwania ani czasu, by tłumaczyć sprawę z bramą, łazienką motelową na wzgórzu i Jilly wpatrującą się w nich tępo, jak gdyby była Alicją, która bezskutecznie usiłuje zgłębić naturę zaczarowanego świata po drugiej stronie lustra.
Odwrócił się do brata, gotów jeszcze raz podjąć ryzyko, że go zdenerwuje, ale chciał mu powiedzieć, że pora wrócić do Holbrook w Arizonie.
Zanim Dylan zdążył się odezwać, Shepherd rzekł: – Tu, tam.
Dylanowi przypomniała się toaleta w restauracji w Safford poprzedniego wieczoru. „Tu" odnosiło się do pierwszej kabiny. „Tam" – do kabiny czwartej. Pierwsza wyprawa Shepa była bardzo krótka, z toalety do toalety.
Dylan nie pamiętał, aby towarzyszył jej nieziemski czerwony blask. Być może dlatego, że Shep zamknął za sobą bramę, gdy tylko przez nią przeszedł.
– Tu, tam – powtórzył Shep.
Ze spuszczoną głową popatrywał spod oka nie na Dylana, lecz na dom za łąką u stóp wzgórza i na Vonettę na harleyu. – Co chcesz powiedzieć, Shep?
– Tu, tam.
– Gdzie jest „tam"?
– Tu – odrzekł Shep, szorując prawą stopą po trawie. – A gdzie jest „tu"?
Читать дальше