– Kiedy to się stało?
– Miałem piętnaście lat, Shep pięć. Prawie piętnaście lat temu.
– Przykre – powiedziała.
– Tak. Ale nie zamieniłbym się z tobą. – Jak się więc nauczyłeś?
– Czego?
– Tak dobrze opiekować się Shepem. Zgasił lampę. W ciemności rzekł:
– Od mamy. Też umarła młodo. Była wspaniała, taka czuła dla Shepa. Ale czasem można się też nauczyć czegoś dobrego na złym przykładzie.
– Chyba tak.
– Nie żadne chyba. Spójrz na siebie.
– Na mnie? Jestem do kitu – powiedziała. – Pokaż mi kogoś, kto nie jest. Zastanawiając się nad taką osobą, w końcu zasnęła.
Gdy ocknęła się po raz pierwszy z pozbawionego majaków błogiego snu, usłyszała ciche chrapanie Dylana.
W pokoju było zimno. Klimatyzator już się wyłączył.
Nie obudziło jej jednak chrapanie Dylana, lecz chyba głos Shepa. Szepczący trzy słowa:
– Shep się boi.
Sądząc z kierunku, z jakiego dobiegał głos, Shep chyba ciągle leżał w łóżku.
– Shep się boi.
– Shep jest dzielny – odpowiedziała mu szeptem. – Shep się boi.
– Shep jest dzielny.
Shepherd zamilkł, a Jilly po jakimś czasie ponownie zapadła w sen.
Kiedy obudziła się drugi raz, znów usłyszała ciche chrapanie Dylana, ale przez zaciągnięte zasłony przebijały promienie słońca, lecz nie słabego blasku poranka, tylko ostrego światła przedpołudnia.
Jilly dostrzegła także inne światło padające zza niedomkniętych drzwi łazienki. Krwistoczerwoną poświatę.
W pierwszej chwili pomyślała, że to pożar. Jednak gdy wyskakiwała z łóżka i miała już to słowo na końcu języka, zorientowała się, że to nie jest blask skaczących płomieni, ale coś zupełnie innego.
2 3 Wyrwany ze snu Dylan usiadł, potem wstał i wsunął buty, ciągle nieprzytomny, jak dobrze wyćwiczony strażak, który na dźwięk alarmu potrafi przez sen nałożyć rynsztunek, a budzi się dopiero, gdy zjeżdża po rurze.
Według zegara na nocnym stoliku było dwanaście po dziewiątej, a według Jilly mieli kłopoty – choć nic nie powiedziała, widać to było po jej minie i szeroko otwartych oczach, z których wyzierał lęk.
Dylan pierwszy zauważył, że Shepa nie ma w łóżku ani w ogóle w pokoju.
Potem dostrzegł ognisty blask za na wpół przymkniętymi drzwiami łazienki. Ognisty, lecz nie był to blask pożaru. Piekielna czerwień jak z koszmaru, szkarłat i ochra nałożone na anilinową czerń. Pomarańczowoczerwona i brunatnoczerwona poświata kłująca w oczy jak światło w nocnej scenie filmowanej w podczerwieni. Złowieszczy czerwony blask oczu wygłodniałego węża wyruszającego na nocne polowanie. Światło miało wszystkie te cechy, a jednak żadna z nich nie mogła go w pełni opisać, bo było nie do opisania i przerosłoby talent Dylana, gdyby kiedykolwiek próbował oddać je na płótnie.
W łazience nie było okien. To nie mogło być po prostu słońce poranka przenikające przez kolorową zasłonę. Lampa jarzeniowa nad umywalką również nie mogła stanowić źródła tak niesamowitego lśnienia.
Dziwne, że na sam widok światła Dylan poczuł ucisk w żołądku i napięcie mięśni, a serce zaczęło mu walić jak oszalałe. Miał przed oczami jasność, jakiej nie spotyka się w naturze, niepodobną też do niczego, co stworzył człowiek, więc zbudziły się wszystkie zabobony drzemiące w zakamarkach jego duszy.
Zbliżając się do łazienki, stwierdził, że czuje dotyk blasku, ale inaczej niż w lecie czuje żar słońca, kiedy wychodzi spod cienistego drzewa. Światło zdawało się pełznąć po jego skórze, jak gdyby uwijały się na niej setki mrówek, z początku na twarzy, gdy stanął w jasnej plamie, a potem na prawej ręce, gdy przyłożył ją do drzwi.
Jilly stała obok niego i choć pozostawała poza kręgiem światła, na jej twarzy odbijała się czerwona poświata. Zerknąwszy na nią przelotnie, Dylan od razu się zorientował, że ona także poczuła niezwykły dotyk. Drgnęła i z lekkim grymasem odrazy otarła twarz dłonią, jak gdyby przywarły do niej strzępy lepkiej pajęczyny.
Dylan nie był znawcą nauki, interesował się jedynie tymi aspektami biologii i botaniki, które pomagały mu precyzyjniej oddać naturę w swoich obrazach, nie można go też było nazwać nawet fizykiem kawiarnianym. Wiedział jednak, że śmiertelne promieniowanie, nawet to powstałe po wybuchu bomby jądrowej, nigdy nie pobudza zmysłu dotyku, tak jak mniej śmiertelne promienie rentgenowskie aplikowane podczas prześwietlenia w gabinecie dentystycznym nie wywołują najlżejszego mrowienia w szczęce; ci, którzy przeżyli wybuch w Hiroszimie, a potem zmarli na chorobę popromienną, nigdy nie czuli miliardów cząstek subatomowych bombardujących ich ciało.
Chociaż nie przypuszczał, by wywołane przez światło kłucie mogło stanowić niebezpieczeństwo, wciąż się wahał. Mógłby zamknąć drzwi i odwrócić się, nie zaspokajając ciekawości, gdyby po drugiej stronie nie było Shepa, który być może potrzebował pomocy.
Wymówił imię brata, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Nic dziwnego. Mimo że czasem Shep bywał bardziej rozmowny od kamienia, najczęściej reagował równie żywo jak granit. Dylan zawołał jeszcze raz i gdy odpowiedziało mu milczenie, otworzył drzwi.
Spodziewał się zobaczyć kabinę prysznicową. I toaletę. Umywalkę, lustro, wieszak na ręczniki.
Ale nadnercza wstrzyknęły do jego krwi kolejną dawkę adrenaliny, a żołądek skręcił się w bardzo nieprzyjemny supeł, gdy w ścianie obok umywalki ujrzał drzwi, których wcześniej tam nie było Za tym wejściem znajdowało się źródło dziwnego czerwonego światła.
Z wahaniem przestąpił próg i wszedł do łazienki.
Słowo „drzwi" nie określało najlepiej owego tajemniczego otworu. Nie był prostokątny, lecz okrągły jak właz w przegrodzie między dwoma przedziałami okrętu podwodnego. „Właz" też nie był trafnym słowem, ponieważ dziura w ścianie nie miała ościeżnicy.
Otwór średnicy sześciu stóp wydawał się pozbawiony głębi, jak gdyby namalowano go na ścianie. Bez nadproża, bez ościeżnicy, bez progu. Jednak za nim rozciągała się zdecydowanie trójwymiarowa przestrzeń: lśniący czerwono tunel, który kończył się tarczą niebieskiego światła.
Dylan widział arcydzieła trompe l'oeil których twórcy, posługując się wyłącznie farbą i własnym talentem, stworzyli iluzję głębi i przestrzeni zupełnie mylącą ludzkie oko. To jednak nie było po prostu zręczne malowidło.
Przede wszystkim ciemnoczerwony blask bijący od ścian tunelu promieniował do wnętrza łazienki. Dziwne światło połyskiwało na winylowej podłodze, odbijało się od lustra – i pełzło po jego odsłoniętej skórze.
Poza tym ściany tunelu nieustannie się obracały, jak gdyby był to korytarz w wesołym miasteczku, beczka śmiechu, w której goście sprawdzali, czy potrafią utrzymać równowagę. Malowidło trompe l'oeil mogło stworzyć iluzję głębi, faktury i rzeczywistości – lecz nie mogło dać iluzji ruchu.
Jilly weszła do łazienki i stanęła obok Dylana.
Powstrzymał ją, kładąc jej dłoń na ramieniu.
Razem przyglądali się w zdumieniu tunelowi, który mial co najmniej trzydzieści stóp długości.
Oczywiście, że to było niemożliwe. Do pokoju przylegał inny pokój motelowy; wspólna instalacja hydrauliczna zmniejszała koszty budowy. Gdyby w ścianie wykuto dziurę, zobaczyliby tylko identyczną łazienkę. Ale nie tunel, na pewno nie tunel. Tunelu nie było w czym wydrążyć; łazienki nie wybudowano na zboczu wielkiej góry.
Mimo to mieli przed oczyma tunel. Dylan zamknął oczy. I otworzył Tunel. Sześć stóp średnicy. Lśnił i wirował.
Читать дальше