Jilly przez chwilę próbowała wzbudzić w sobie strach na myśl o ich bezbronności, lecz tak naprawdę na razie czuła się tu bezpiecznie. W każdym razie fizycznie.
Nie martwiła się o własne bezpieczeństwo, nie zaprzątała sobie głowy bezpośrednim zagrożeniem, ale nie potrafiła się powstrzymać od zniechęcenia graniczącego z rozpaczą. Dylan wierzył, że mają szansę odkryć tożsamość Frankensteina i ustalić charakter tajemniczego zastrzyku, ale ona nie podzielała jego przekonania.
Po raz pierwszy od wielu lat utraciła kontrolę nad własnym życiem. Musiała nad nim panować, bo inaczej czuła się tak jak przez większą część swojego dzieciństwa: słaba, bezradna, zdana na łaskę bezlitosnych sił. Nie cierpiała tej bezbronności. Akceptacja roli ofiary była w jej oczach grzechem śmiertelnym, a jednak wszystko wskazywało na to, że nie ma innego wyboru.
W jej mózgu działał jakiś czarodziejski eliksir psychotropowy – działał na jej mózg, usiłując go zmienić, co przepełniało ją
grozą, kiedy to sobie uświadamiała. Nigdy nie brała narkotyków, nigdy się nie upijała, ponieważ ceniła swój umysł i nie chciała tracić szarych komórek. W ciągu tych lat, gdy nie miała niczego, zawsze pozostawała jej inteligencja, dowcip, bogata wyobraźnia. Umysł Jilly stanowił groźną broń przeciw światu i schronienie, w którym chowała się przed okrucieństwem i nieszczęściami. Gdyby kiedykolwiek miała się dorobić gluteus muchomega, który nękał kobiety w jej rodzinie, gdyby tyłek urósł jej do tego stopnia, że wszędzie musieliby ją wozić w ciężarówce z platformą, zawsze pozostanie jej umysł i satysfakcja z życia wewnętrznego. Teraz jednak jej mózg drążył robak, robak zmian, i Jilly nie wiedziała, ile z niej zostanie albo kim w ogóle będzie, gdy ów zakończy dzieło.
Mimo że przedtem cieszyła się, gdy razem z Dylanem poradzili sobie z parą morderców, Kennym i Becky, nie potrafiła przywołać tamtego poczucia siły, które ją przez chwilę uskrzydliło. Martwiła się wizjami, które przynosiły zapowiedź przemocy, i nie umiała się przekonać, że dar jasnowidzenia znów może jej pomóc ocalić innych – albo że z czasem pozwoli jej panować nad własnym przeznaczeniem o wiele lepiej niż dotychczas.
Negatywnie Nastawiona Jackson. Nigdy nie wierzyła za bardzo w innych ludzi, ale od dość dawna niezachwianie wierzyła w siebie. Dylan miał w tej sprawie rację. Ale wiara w siebie zaczęła ją właśnie opuszczać.
– Tu, tam – szepnął ze swojego łóżka Shepherd. – O co chodzi, skarbie?
– Tu, tam.
Jilly uniosła się na łokciu.
Shep leżał na wznak z zamkniętymi oczami. Czoło miał zmarszczone z zaniepokojenia.
– Shepherd, nic ci nie jest? – Shep się boi – wyszeptał. – Nie bój się.
– Shep się boi.
– Nic nam tu na razie nie grozi – uspokajała go. – Nikt nie może ci zrobić krzywdy.
Poruszył ustami, jak gdyby mówił, ale nie wydał żadnego dźwięku.
Shepherd nie był tak wysoki jak brat, lecz wyższy od Jilly, jak dorosły mężczyzna, jednak gdy leżał w pościeli, wydawał się drobny. Z rozczochranymi włosami i ustami ściągniętymi w grymasie strachu wyglądał dziecinnie.
Jilly ogarnęło współczucie, gdy uświadomiła sobie, że Shepherd przeżył dwadzieścia lat, w zasadzie nie kontrolując własnego życia. Co gorsza, jego potrzeba rutyny, ograniczenia dotyczące stroju, jakie sam sobie narzucił, skomplikowane zasady jedzenia – wszystko to świadczyło o rozpaczliwej potrzebie poczucia władzy, tam gdzie to możliwe.
Shep nadal milczał. Przestał poruszać ustami. Z jego twarzy nie zniknął wyraz lęku, lecz złagodniał, jak gdyby strach dojrzał, zmieniając się w chroniczną obawę.
Kładąc głowę z powrotem na poduszce, Jilly poczuła wdzięczność, że nie urodziła się w takiej pułapce bez wyjścia jak Shepherd, ale niepokoiła się, że kiedy robak dokona w niej zmian, być może będzie przypominać Shepa.
Po chwili z łazienki wyszedł Dylan. Wcześniej zdjął buty, które postawił obok dzielonego z bratem łóżka.
– Nic ci nie jest? – spytała Jilly.
– Nic. Jestem tylko… wykończony.
– Boże, też jestem wypluta.
Położył się w ubraniu, przygotowany na ewentualny alarm, i utkwił wzrok w suficie, nie gasząc nocnej lampki. Po chwili milczenia powiedział:
– Przepraszam.
Jilly odwróciła się, by na niego spojrzeć. – Za co?
– Może od początku, od naszego spotkania w motelu, wszystko zrobiłem źle.
– Na przykład?
– Może powinniśmy iść na policję, zaryzykować. Miałaś rację, kiedy mówiłaś, że nie możemy wiecznie uciekać. Mam obowiązek myśleć za Shepa, ale nie mam prawa ciągnąć cię z nami.
– Godny zaufania O'Conner – rzekła – krynica odpowiedzialności. Melancholijny jak Batman. Szybko, dzwoń do DC Comics.
– Mówię poważnie. – Wiem. Urocze.
Nie odrywając oczu od sufitu, uśmiechnął się.
– Powiedziałem ci dzisiaj dużo rzeczy, których nie powinienem mówić.
– Zostałeś sprowokowany. Wkurzyłam cię. Poza tym ja mówiłam gorsze rzeczy. Posłuchaj… po prostu nie cierpię być od kogoś zależna. Zwłaszcza od mężczyzn. Rozumiesz więc, że taka sytuacja podziałała na mnie jak płachta na byka.
– Dlaczego „zwłaszcza od mężczyzn"? Odwróciła się od niego i popatrzyła w sufit.
– Powiedzmy, że odchodzi od ciebie ojciec, kiedy masz trzy lata.
Po krótkim milczeniu zachęcił ją: – Powiedzmy.
– Tak. Powiedzmy, że twoja cudowna matka jest aniołem, bohaterką, która zawsze ma dla ciebie czas i nigdy nie może się jej stać nic złego. Ale on tuż przed odejściem bije ją tak, że matka traci oko i do końca życia musi chodzić o dwóch laskach.
Mimo zmęczenia i senności Dylan nie ponaglał jej, pozwalając, by ciągnęła opowieść we własnym tempie.
– Zostawia cię w nędzy, na zasiłku, wystawionego na pogardę ludzi z opieki społecznej. To już źle. Ale potem kilka razy w roku przyjeżdża z wizytą na jeden albo dwa dni.
– A policja?
– Mama bała się dzwonić, kiedy się zjawiał. Drań powiedział, że jeśli wyda go policji, to wyjdzie za kaucją, wróci i wybije jej drugie oko. I jedno mnie. Byłby do tego zdolny.
– Skoro odszedł, to po co w ogóle wracał?
– Żebyśmy się ciągle bały. Żeby ciągle mieć nad nami władzę. Chciał dostawać część jej zasiłku. I zawsze dostawał, bo często jadłyśmy darmowe obiady w kuchni kościoła. Większość ubrań też miałyśmy za darmo z kościelnego sklepiku z używanymi rzeczami. Tak więc tatuś zawsze miał swoją część.
Przypomniała sobie ojca stojącego w drzwiach mieszkania i uśmiechającego się do niej groźnym uśmiechem. I jego głos: „Przyszedłem po ubezpieczenie za oko, maleńka. Macie dodatek do ubezpieczenia za oko?".
– Wystarczy – powiedziała. – To nie ma być wieczór litości. Chciałam tylko, żebyś zrozumiał, że nie chodzi o ciebie. Po prostu… nie umiem być zależna od kogokolwiek.
– Wcale nie musiałaś mi tłumaczyć.
– Ale próbowałam. – W pamięci ciągle majaczyła twarz ojca i wiedziała, że mimo zmęczenia nie zaśnie, dopóki nie uwolni się od tej zjawy. – Ty musiałeś mieć wspaniałego tatę.
– Dlaczego tak sądzisz? – zdumiał się.
– Widzę, jak świetnie radzisz sobie z Shepem.
– Mój ojciec był inwestorem pomagającym przedsiębiorcom zakładać nowe spółki nowoczesnych technologii. Pracował po osiemdziesiąt godzin tygodniowo. Być może był wspaniałym facetem, ale spędzałem z nim za mało czasu, żeby się o tym prze
konać. Wpadł w poważne kłopoty finansowe. Dwa dni przed Bożym Narodzeniem, tuż przed zachodem słońca, pojechał na parking przy plaży ze wspaniałym widokiem na Pacyfik. Było zimno. Nikt nie pływał, nie surfował na desce. Nałożył wąż na rurę wydechową, drugi koniec wsunął przez okno do samochodu. Potem usiadł za kierownicą i wziął sporą dawkę nembutalu. Ojciec był bardzo skrupulatny. Zawsze mial plan awaryjny. Zgasł podczas jednego z najbardziej malowniczych zachodów słońca w roku. Shep i ja oglądaliśmy zachód ze wzgórza za naszym domem, wiele mil od tamtej plaży. Oczywiście nie widzieliśmy, że on też go ogląda, umierając.
Читать дальше