Zurych
Cztery godziny później Gerhardt Peterson siedział w swoim gabinecie wypełnionym jasnymi skandynawskimi meblami, z oknem wychodzącym na ponure podwórze z poczerniałej cegły. Komputer był wyłączony, poranna korespondencja nieruszona, kawa nietknięta, a drzwi wyjątkowo zamknięte na klucz. W popielniczce tkwił żarzący się niedopałek, który powoli zmieniał się w popiół. Peterson nie zwracał na to uwagi. Opuścił wzrok i uważnie przyjrzał się trzem fotografiom leżącym na biurku. Allon i Anna Rolfe opuszczają willę. Allon i Anna Rolfe wsiadają do mercedesa. Allon i Anna Rolfe odjeżdżają. Wreszcie się otrząsnął, jakby po przebudzeniu z nieprzyjemnego letargu, i wsunął fotografie do niszczarki, jedna po drugiej, z satysfakcją patrząc, jak zmieniają się w konfetti. Potem podniósł słuchawkę, szybko wybrał numer i zastygł w oczekiwaniu. Po dwudziestu minutach wszystkie jego spotkania zaplanowane na ten dzień były już odwołane. Wsiadł do mercedesa i popędził wzdłuż wybrzeża Jeziora Zuryskiego ku górskiej rezydencji Herr Gesslera.
Korsyka
Stara signadora mieszkała w chylącym się ku ziemi domku, niedaleko kościoła. Powitała Anglika jak zawsze, obdarzając go zatroskanym uśmiechem i kładąc mu dłoń na policzku. Nosiła ciężką, czarną suknię z haftowanym kołnierzem. Jej skóra barwą przypominała mąkę, a siwe, zaczesane do tyłu włosy trzymały się na miejscu dzięki metalowym szpilkom. Anglik pomyślał, że to dziwne, jak z wiekiem zanikają oznaki przynależności etnicznej i narodowościowej. Gdyby nie korsykański język oraz mistyczne, katolickie obrzędy, staruszka mogłaby być jego ciocią Beatrice z Ipswich.
– Zło powróciło, synu – wyszeptała, głaszcząc go po policzku. – Widzę to w twoich oczach. Usiądź. Pomogę ci.
Staruszka zapaliła świecę, a Anglik usadowił się na małym drewnianym stołku. Postawiła przed nim porcelanowy talerz z wodą i miseczkę oleju.
– Trzy krople – nakazała. – Zobaczymy, czy jest się czego bać. Anglik zanurzył palec wskazujący w oleju, a następnie przeniósł go nad talerz i zaczekał, aż trzy krople spadną do wody. Zgodnie z prawami fizyki olej powinien utworzyć jedno oko, lecz zamiast tego rozprysł się na tysiąc drobin i znikł bez śladu. Staruszka westchnęła ciężko i uczyniła znak krzyża. Oto on, niezaprzeczalny dowód na to, że occhju, złe oko, nawiedziło duszę Anglika.
Trzymając go za rękę, odmówiła modlitwę. Po chwili wybuchnęła płaczem, co oznaczało, że occhju przeniosło się z jego ciała na nią. Zamknęła oczy, jakby spała, po czym otworzyła je i zarządziła powtórzenie próby z olejem i wodą. Tym razem tłuszcz zbił się w jedno oko. Egzorcyzm dopomógł, zło zostało usunięte.
– Dziękuję – rzekł i wziął kobietę za rękę. Odwzajemniła uścisk, a potem szybko cofnęła dłoń, jakby mężczyzna miał gorączkę.
– Co się stało? – zaniepokoił się.
– Pozostaniesz w dolinie na dłużej czy wyjeżdżasz?
– Obawiam się, że muszę ruszać w drogę.
– W służbie don Orsatiego?
Anglik skinął głową. Przed starą signadorą nie miał tajemnic.
– Masz talizman?
Rozpiął koszulę. Na rzemyku zwisał koral w kształcie dłoni. Chwyciła go palcami i pogłaskała, jakby chcąc się upewnić, że wciąż kryje w sobie mistyczną moc, zdolną do odpędzenia occhju. Sprawiała wrażenie zadowolonej, lecz wciąż była zatroskana.
– Widzisz coś? – chciał wiedzieć Anglik.
– Widzę mężczyznę.
– Kim on jest?
– Jest taki sam jak ty, ale to heretyk. Powinieneś go unikać. Postąpisz tak, jak powiedziałam?
– Zawsze tak postępuję.
Ucałował jej dłoń i wsunął w garść zwitek franków.
– Za dużo – sprzeciwiła się.
– Zawsze to powtarzasz.
– Bo zawsze dajesz mi za dużo.
Rzym
Godzinę po wschodzie słońca przekroczyli granicę Włoch. Gabriel już dawno nie był tak zadowolony, że opuszcza jakieś miejsce. Jechali do Mediolanu. Anna spała. Męczyły ją koszmary, rzucała głową, toczyła prywatne bitwy. Gdy sny w końcu ją opuściły, przebudziła się i szeroko rozwartymi oczyma wpatrywała w Gabriela, jakby zdumiona jego obecnością. Zamknęła oczy, by po chwili znów zmagać się ze zjawami.
W przydrożnej kawiarni zamówili omlety, chleb i kawę z mlekiem. Jedli w zupełnej ciszy, niczym wygłodniali kochankowie. Przed samym Mediolanem po raz ostatni omówili plany. Anna miała polecieć do Lizbony, a Gabriel zatrzymać mercedesa i dojechać nim do Rzymu. Na lotnisku zaparkował samochód przed halą odlotów.
– Zanim się pożegnamy, muszę wiedzieć jeszcze jedno – oświadczył.
– Ciekawi pana, dlaczego nie powiedziałam zuryskiej policji o skradzionych obrazach.
– Otóż to.
– Odpowiedź jest prosta. Nie ufam im. Właśnie z tego powodu do pana zatelefonowałam, a przede wszystkim dlatego pokazałam panu zaginioną kolekcję. – Dotknęła jego ręki. – Nie wierzę szwajcarskiej policji, panie Allon, i panu też to radzę. Czy taka odpowiedź pana satysfakcjonuje?
– Chwilowo.
Wysiadła z samochodu i zniknęła w terminalu. Jej zapach unosił się w kabinie przez resztę poranka, niczym proste pytanie, które bezustannie kołatało w jego głowie. Dlaczego banda zawodowych złodziei dzieł sztuki zadała sobie trud ukradzenia obrazów z piwnicy Rolfego, lecz pozostawiła Rafaela na ścianie salonu?
Rzym pachniał jesienią: gorzką kawą, czosnkiem smażonym na oliwie, palonym drewnem i opadłymi liśćmi. Gabriel zameldował się w niewielkim hotelu na Corso d’Italia, naprzeciwko Villa Borghese. Ze swojego pokoju widział mały dziedziniec z nieczynną fontanną i parasolami kawiarnianego ogródka zwiniętymi na zimę. Wskoczył do łóżka i natychmiast zasnął.
Od dawna nie śnił mu się Wiedeń; coś, co ujrzał w Zurychu, pobudziło jego podświadomość, dlatego w jego snach znowu pojawiło się to miasto. Początek marzeń sennych okazał się taki sam jak zawsze: Gabriel przypina swojego syna pasami do tylnego siedzenia samochodu, nieświadomy, że przymocowuje go do bomby podłożonej przez Palestyńczyka, który poprzysiągł, że zabije Allona. Całuje żonę, po raz ostatni mówi jej dobranoc, odchodzi. Potem wybucha samochód. Gabriel odwraca się i zaczyna biec. W jego śnie dotarcie do samochodu zajmuje mu kilka minut, chociaż to zaledwie parę metrów. Widzi syna, rozerwanego przez bombę na strzępy, na przednim siedzeniu zaś kobietę, poczerniałą od ognia. Teraz jest nią nie Leah, tylko Anna Rolfe.
W końcu się obudził. Pościel była mokra. Spojrzał na zegarek. Spał dwanaście godzin.
Wziął prysznic i ubrał się. Do południa było jeszcze daleko. Puszyste, białe chmury pędziły po błękitnym niebie, a wiatr smagał Corso d’Italia. W nocy przeszła burza: porywiste podmuchy tworzyły drobne, spienione fale w dużych kałużach na chodniku. Udał się na Via Veneto, kupił gazety i przeczytał je przy śniadaniu w kawiarni.
Po godzinie opuścił kawiarnię, wszedł do budki telefonicznej i szybko wybrał numer. Stuk… brzęczenie… stuk…
Wreszcie usłyszał głos, nieco oddalony, z pogłosem.
– Tak?
Gabriel przedstawił się jako Stevens. Powiedział, że chciałby spotkać się z panem Bakerem w Il Drappo, w porze lunchu. Zapadła cisza, rozległo się kolejne stuknięcie, brzęczenie i dźwięk przypominający rozbijaną porcelanę. Po chwili głos powrócił.
– Pan Baker mówi, że lunch w Il Drappo mu odpowiada.
Читать дальше