– Jesteś rozwiedziony? – zapytał Rhyme.
– Moja żona, ona umarła. Na bardzo złą gorączkę. Byłem żonaty tylko kilka lat, bez dzieci. Mój ojciec mówi, że to moja wina. – Li wstał i podszedł do okna. – Nic z tego, co ja robię, mu nie wystarcza. Pilnie się uczyłem. W wojsku dostawałem medale. Ożeniłem się z ładną, porządną dziewczyną, dostałem pracę w urzędzie bezpieczeństwa, zostałem detektywem. Co tydzień przychodzę do mojego ojca, daję mu pieniądze, odwiedzam grób matki. Ale nic z tego, co robię, mu się nie podoba. Może zostanę tutaj – mruknął, wyglądając przez okno. – Mówię dobrze po angielsku. Mogę być tutaj oficerem bezpieczeństwa.
Sonny Li roześmiał się i powiedział na głos to, co obaj w tym momencie myśleli.
– Nie, nie, już na to za późno. Nie, jak złapiemy Ducha, ja wrócę do domu i będę nadal dobrym detektywem. Guan Di i ja wyjaśnimy jakąś ważną zbrodnię i może mój ojciec pomyśli, że ja w końcu nie jestem takim złym synem. Okay, ty i ja, może w coś zagramy, Loaban – dodał, odwracając się do Rhyme'a.
– Nie mogę grać w większość gier, Sonny. Nie mogę trzymać kart w ręku.
– Aaa, karty – prychnął drwiąco Li. – Karty dobre, żeby zarobić pieniądze. Najlepsze gry to takie, kiedy sekrety siedzą w głowie, naprawdę. Wei-chi… słyszałeś o tej grze? Nazywa się także go.
Rhyme zerknął na planszę, którą Li wyjął z reklamówki i położył na stoliku przy łóżku. Narysowana na niej była siatka, którą tworzyły liczne krzyżujące się pod kątem prostym linie. Li wyciągnął następnie dwie torby z setkami czarnych i białych kamyków oraz zaczął wyjaśniać zasady i cel gry.
Rhyme starał się go uważnie słuchać.
– Wydaje się to dość proste – stwierdził.
Gra polegała w skrócie na tym, że gracze ustawiali na zmianę swoje kamyki na planszy, próbując otoczyć kamyki przeciwnika i wyeliminować je w ten sposób z gry.
– Wei-chi jest jak wszystkie wielkie gry: zasady proste, ale trudno wygrać. – Li podzielił kamyki na dwa stosy. – Teraz – powiedział – ponieważ nigdy nie grałeś, dam ci fory. Dam ci trzy kamyki ekstra. Nie wydaje się dużo, ale to wielka, wielka przewaga w wei-chi.
– Nie – zaprotestował Rhyme. – Nie chcę żadnych forów.
Li doszedł chyba do wniosku, że to ma jakiś związek z niesprawnością gospodarza.
– Dam ci fory tylko dlatego, że nigdy przedtem nie grałeś – wyjaśnił. – To normalne.
Rhyme zrozumiał i był mu wdzięczny za jasne postawienie sprawy, lecz nadal upierał się przy swoim.
– Nie. Twój ruch pierwszy. Zaczynaj – rzekł i patrzył, jak Li koncentruje się na leżącej między nimi planszy.
IV Ucinanie ogona demonowi
W wei-chi im bardziej wyrównany jest poziom graczy,
tym bardziej interesująca gra.
Gra wei-chi
Wdniu, w którym miał umrzeć, Sam Chang obudził się rano i zobaczył, że jego ojciec stoi na małym podwórku ich brooklyńskiego domu i ćwiczy tai-chi. Obserwując go, uświadomił sobie, że za trzy tygodnie przypadają siedemdziesiąte urodziny Changa Jiechi. Jeśli on, Sam Chang, nie dożyje tego dnia, będzie na nich obecny przynajmniej duchem.
Następnie spojrzał na swoją żonę i śpiącą obok niej małą dziewczynkę, obejmującą ramieniem białego wypchanego kotka, którego uszyła dla niej Mei-Mei. Przyglądał im się przez chwilę, po czym wszedł do łazienki, odkręcił do końca wodę, wziął prysznic i wytarł się ręcznikiem. Z kuchni dobiegało szczękanie garnków. Kiedy tam wszedł, zobaczył, że jego ojciec robi herbatę.
Chang Jiechi zaniósł żelazny imbryk i filiżanki do salonu. Dwaj mężczyźni usiedli i starzec nalał herbatę.
Zeszłej nocy, po powrocie Sama Changa do domu, on i ojciec rozłożyli mapę i zlokalizowali na niej dom Ducha, który ku ich zaskoczeniu nie znajdował się wcale w Chinatown, lecz nieopodal rzeki Hudson.
– Czy kiedy wejdziesz do mieszkania Ducha, jego ochroniarze cię nie przeszukają? – zapytał teraz ojciec.
– Ukryję pistolet w skarpetce. Nie będą mnie starannie przeszukiwać. Nie przyjdzie im do głowy, że mogę być uzbrojony – stwierdził stanowczym tonem Chang. – Wrócę tutaj, żeby się tobą zaopiekować, Baba.
– Jesteś dobrym synem. Nie mógłbym prosić o lepszego.
– Nie dbałem o ciebie, tak jak powinienem.
– Owszem, dbałeś. Dobrze cię nazwałem – oświadczył ojciec. Nadane Changowi chińskie imię Jingerzi znaczyło „Mądry Syn”.
Podnieśli do ust filiżanki i Chang wypił swoją herbatę. W progu salonu stanęła Mei-Mei.
– Obudź Williama – poprosił ją Chang. – Mam mu do powiedzenia kilka rzeczy.
Mei-Mei chciała to zrobić, lecz jego ojciec zatrzymał ją zdecydowanym gestem dłoni.
– Nie – oznajmił. – On będzie chciał z tobą pójść.
– Nie mogę tak odejść, nie zamieniwszy z nim ani słowa. To ważne.
– Jaki jest jedyny powód, dla którego człowiek robi to, co ty zamierzasz zrobić… coś niebezpiecznego? – zapytał go ojciec.
– Dobro dzieci – odparł Chang.
Ojciec uśmiechnął się.
– Tak, synu, tak. Nigdy o tym nie zapominaj. Robi się coś takiego tylko dla dobra dzieci. Moim życzeniem jest, abyś nie budził Williama – dodał stanowczym tonem.
Chang pokiwał głową.
– Jak sobie życzysz, Baba – odparł i zerknął na zegarek. Było wpół do ósmej. – Niedługo będę musiał wyjść – powiedział do Mei-Mei. – Ale chciałbym, żebyś przy mnie siadła.
Mei-Mei usiadła przy mężu i położyła głowę na jego ramieniu. Nie odzywali się ani słowem, lecz po pięciu minutach zaczęła płakać Po-Yee i Mei-Mei wstała, żeby zająć się dziewczynką. Sam Chang siedział jakiś czas w milczeniu, obserwując z uczuciem zadowolenia swoją żonę i ich nową córeczkę. A potem nadeszła pora, żeby wyjść na spotkanie śmierci.
Rhyme poczuł dym z papierosa.
– Co za ohyda! – zawołał.
– Co? – zapytał Sonny Li. Był zaspany i włosy sterczały mu komicznie każdy w inną stronę. Było wpół do ósmej.
– Papierosy – wyjaśnił Rhyme.
– Ty też powinieneś zapalić – bąknął Li. – Odprężyć się.
Wkrótce pojawił się Mel Cooper, a niedługo po nim Lon Sellitto i Eddie Dong. Ten ostatni poruszał się bardzo powoli.
– Jak się czujesz, Eddie? – zapytał Rhyme.
– Powinieneś zobaczyć ranę – odparł Deng, mając na myśli swoje bliskie spotkanie z ołowianą kulą w trakcie strzelaniny na Canal Street.
Niewyspany Sellitto przyniósł ze sobą plik informacji, jakie policjanci z nocnej zmiany uzyskali od wykonawców, którzy w ciągu ostatnich sześciu miesięcy położyli wykładzinę Lustre-Rite w Battery Park City oraz na jego obrzeżach. Łącznie złożono trzydzieści dwa zamówienia.
Agent urzędu imigracyjnego Alan Coe wkroczył do laboratorium raźnym krokiem, jakby to wcale nie z jego winy Duch umknął im poprzedniego wieczoru.
W korytarzu rozległy się kolejne kroki.
– Cześć – pozdrowiła ich Amelia Sachs i pocałowała Rhyme'a.
– Dobrze odpoczęłaś w nocy? – zapytał ją Sellitto. W głosie detektywa zabrzmiała wyraźna zaczepka. – Dzwoniłem do ciebie o pierwszej. Miałem kilka pytań.
– Dotarłam do domu o drugiej – odpowiedziała z błyskiem w oku.
– Jakoś nie mogłem się z tobą skontaktować.
– Wie pan co, detektywie? – odparła. – Mogę panu dać telefon do mojej matki. Nie robiła tego od piętnastu lat, ale może zaświadczyć, jak trudno jest mnie kontrolować.
Читать дальше