Usłyszał głośne kroki.
– Wrócimy za parę godzin, Linc – zawołał ktoś.
– Hej, Lincoln, a może chcesz, żeby jeden z nas został? – zapytał ktoś inny.
I kolejny głos, poirytowany:
– Został? Po co miałbym chcieć, żeby ktoś został? Chcę wreszcie trochę popracować.
– Dobra, dobra.
Odgłosy wychodzących z domu osób i zamykanych drzwi. A potem cisza. Sonny Li otworzył nieco tylne wejście i zerknął do środka. Miał przed sobą długi korytarz, który prowadził do frontowych, dopiero co zamkniętych drzwi. Po prawej stronie znajdował się chyba salon. Li zajrzał tam. Dziwny widok: cały pokój wypełniony był naukową aparaturą, komputerami, roboczymi stołami, diagramami i książkami.
Najdziwniejszy był jednak ciemnowłosy mężczyzna, który siedział w czerwonym wózku inwalidzkim pośrodku pokoju i wpatrując się w ekran komputera, mówił, jak się zdawało, sam do siebie. Po chwili Li zorientował się, że mówi do mikrofonu przy ustach. Mikrofon przekazywał chyba sygnały do komputera, mówił mu, co ma robić. Czy ten osobnik to był właśnie Lincoln Rhyme?
Sonny Li podniósł pistolet i wszedł do pokoju.
Nie miał zielonego pojęcia, skąd się nagle wzięli ci faceci. Jeden z nich – o wiele od niego wyższy – był czarny jak węgiel i miał na sobie garnitur i jasnożółtą koszulę. Płynnym ruchem wyrwał pistolet z dłoni Li i przystawił mu lufę do skroni. Drugi mężczyzna, niski i gruby, przewrócił go na podłogę i ukląkł mu na plecach. Li poczuł, że brakuje mu tchu. Ostry ból przeszył jego brzuch i boki.
– Mówisz po angielsku? – rzucił ostro czarny facet.
Li był zbyt wstrząśnięty, żeby odpowiedzieć.
Nagle pojawił się przy nim Chińczyk w stylowym ciemnym garniturze, z wiszącą na szyi odznaką, i zadał to samo pytanie po chińsku. Mówił w dialekcie kantońskim, ale Li zrozumiał go.
– Tak – odparł zdyszany. – Mówię po angielsku.
Mężczyzna w wózku odwrócił się w jego stronę.
– Zobaczmy, co wpadło nam w ręce.
Czarny facet pomógł Sonny'emu wstać i trzymając go jedną ręką, drugą zaczął mu przeszukiwać kieszenie. Wyciągnął z nich gotówkę, papierosy, amunicję oraz kartkę, którą Li skradł na plaży.
– Wygląda na to, że nasz chłoptaś pożyczył sobie od Amelii coś, czego nie powinien.
– I w ten sposób do nas trafił – powiedział Lincoln Rhyme, oglądając kartkę, do której przypięta była jego wizytówka. – Właśnie się nad tym zastanawiałem.
W drzwiach pojawił się schludny blondyn.
– Więc już go macie – rzekł bez zdziwienia.
Li zrozumiał, że ów młody człowiek spostrzegł go w alejce i celowo zostawił otwarte drzwi. A inni mężczyźni specjalnie hałasowali, udając, że wychodzą i zostawiają Lincolna samego.
Mężczyzna w wózku zauważył niesmak w jego oczach.
– Zgadza się – oznajmił. – Mój spostrzegawczy Thom zobaczył cię, wynosząc śmieci, a potem… Polecenie, ochrona, tylne drzwi – dodał, po czym wskazał ekran monitora, na którym natychmiast ukazała się alejka i tylne drzwi do budynku.
Li nagle pojął, dzięki komu straży przybrzeżnej udało się zlokalizować „Fuzhou Dragona”. Sprawił to ten człowiek: Lincoln Rhyme.
– Piekielni sędziowie – mruknął.
Grubas roześmiał się.
– Masz dzisiaj wyjątkowy niefart, co?
A potem czarny facet wyciągnął mu z kieszeni portfel, wycisnął mokrą skórę i podał go chińskiemu policjantowi.
Grubas wyjął z kieszeni krótkofalówkę.
– Mel, Alan, wejdźcie z powrotem. Mamy go.
Do pokoju wrócili dwaj mężczyźni, których głośne pożegnanie z gospodarzem Li przed chwilą słyszał. Z lekka łysiejący facet zignorował go, podszedł do komputera i zaczął gorączkowo stukać w klawisze. Drugi, w garniturze, miał jaskrawo rude włosy.
– Chwileczkę, to nie jest Duch – oznajmił.
– No to jego brakujący pomocnik – powiedział Rhyme. – Jego bangshou .
– Nie – odparł rudzielec. – Znam tego gościa. Kilku naszych agentów uczestniczyło w zeszłym roku w konferencji zorganizowanej w urzędzie bezpieczeństwa publicznego w Fuzhou. Chodziło o przemyt ludzi. On był jednym z nich.
– Znaczy jednym…? – warknął grubas.
Chiński policjant parsknął śmiechem i pokazał im legitymację, którą wyciągnął z portfela Li.
– Jednym z nas – powiedział. – To gliniarz.
Rhyme także przyjrzał się legitymacji i prawu jazdy, na których widniały zdjęcia mężczyzny. Wedle dokumentów nazywał się Li Kangmei i był detektywem urzędu bezpieczeństwa publicznego w Liu Guoyuan.
– Sprawdź, czy nasi ludzie w Chinach to potwierdzą – zwrócił się kryminolog do Dellraya i w ręku agenta pojawiła się komórka.
– Li to twoje imię czy nazwisko? – zapytał Rhyme.
– Nazwisko. I nie lubię imienia Kangmei. Wolę Sonny.
– Co tutaj robisz?
– Duch, on rok temu zabił w moim mieście trzy osoby. Chcieliśmy go aresztować, ale on ma bardzo duże… – Li szukał odpowiedniego słowa. W końcu odwrócił się do Eddiego Denga. – Guanxi – powiedział.
– To znaczy „koneksje” – wyjaśnił Deng.
Li pokiwał głową.
– Nikt nie chciał przeciwko niemu zeznawać. A potem dowody raz-dwa znikały z komendy. – Oczy Chińczyka zrobiły się twarde jak krążki hebanu. – On zabił ludzi w moim mieście – powtórzył. – Ja chcę go postawić przed sądem.
– Jak się dostałeś na statek? – zapytał Dellray.
– Mam dużo informatorów w Fuzhou. W zeszłym miesiącu dowiedziałem się, że Duch zabił dwóch ludzi na Tajwanie i wyjeżdża z Chin, dopóki tajwański urząd bezpieczeństwa nie przestanie go szukać. Wyjechał na południe Francji, a potem zabrał imigrantów z Wyborga w Rosji do Nowego Jorku na frachtowcu „Fuzhou Dragon”.
Rhyme roześmiał się. Ten mały niepozorny człowieczek zdołał zebrać więcej informacji aniżeli FBI i Interpol razem wzięte.
– Więc zostałem tajnym agentem. Udałem imigranta.
– Ale co miałeś zamiar zrobić? – zapytał Alan Coe. – Przecież wiesz, że nie zgodzimy się na jego ekstradycję do Chin.
– A po co mnie ekstradycja? Wy nic nie słuchacie. Mówiłem przecież: on ma guanxi . W Chinach natychmiast go wypuszczą. Ja miałem go aresztować, gdy tylko wylądujemy. A potem oddać waszemu urzędowi bezpieczeństwa.
Coe roześmiał się.
– Duch miał przecież swojego bangshou i opłaconą załogę statku. No i pomniejszych szmuglerów tu, na miejscu. Zabiliby cię.
– Mówicie, duże ryzyko? Jasne, jasne. Ale taka jest nasza praca, nie? – odparł Li, sięgając machinalnie po papierosy, które odebrał mu Dellray.
– Tu nie wolno palić – oznajmił Thom.
W pokoju rozległo się ciche brzęczenie. Mel Cooper spojrzał na swój komputer. Biuro FBI w Singapurze przysłało e-mailem potwierdzenie, że Li Kangmei jest rzeczywiście funkcjonariuszem urzędu bezpieczeństwa publicznego w Liu Gouyuan w Chińskiej Republice Ludowej.
Li wytłumaczył następnie, w jaki sposób Duch zatopił frachtowiec. Sam Chang i Wu Qichen ze swoimi rodzinami, a także doktorem Sungiem, kilkorgiem innych imigrantów i małą córeczką pewnej kobiety, uciekli na tratwie ratunkowej. Cała reszta utonęła.
– Sam Chang, on został przywódcą na tratwie. Dobry człowiek, mądry. Uratował mi życie. Wyciągnął mnie z wody, kiedy Duch zaczął strzelać do ludzi. Wu ojciec drugiej rodziny. Wu nie jest zrównoważony. Dysharmonia wątroby i śledziony. Robi impulsywne rzeczy.
Rhyme nie miał czasu na słuchanie opowieści o niezrównoważonych śledziennikach.
Читать дальше