– Jak chcecie poprowadzić tę sprawę? – zapytał Dellraya.
– Po pierwsze, chcemy ująć Ducha. Po drugie, musimy odnaleźć te rodziny, zanim on to zrobi. – Rhyme pokiwał głową. – Dostanę do tej sprawy jeszcze tuzin agentów i załatwię grupę SPEC-TAC z Quantico. – Skrót SPEC-TAC oznaczał specjalne oddziały taktyczne. Ten mało znany oddział należący do FBI był najlepszą jednostką taktyczną w kraju.
Zadzwonił telefon Alana Coe, który przez chwilę słuchał rozmówcy, a potem rozłączył się.
– Dzwonili z urzędu imigracyjnego w sprawie tego rozbitka, Johna Sunga. Został właśnie zwolniony za poręczeniem jednego z naszych agentów – powiedział, unosząc brew. – Wszyscy złapani na nielegalnym przekroczeniu granicy starają się o azyl, ale ten Sung może go chyba rzeczywiście otrzymać. W Chinach był raczej znanym dysydentem.
– Gdzie jest teraz? – zapytała Amelia.
– U adwokata, do którego skierowano go w ośrodku praw człowieka. Facet załatwia mu mieszkanie przy Canal Street. Mam tutaj adres. Pojadę go przesłuchać.
– Lepiej będzie, jeśli ja to zrobię – zaproponowała. – Uratowałam mu życie. Tak jakby.
Coe dał jej niechętnie adres. Amelia Sachs pokazała go Lonowi Sellitto.
– Powinniśmy tam wysłać patrol – rzekła. – Jeśli Duch się dowie, że Sung nadal żyje, on też może stać się celem.
– Okay, wy wszyscy, jakie jest nasze hasło? – zawołał Rhyme.
– Szukajcie pilnie, ale miejcie się na baczności – wyrecytowała Sachs.
– Nie zapominajcie o tym. Nie wiemy, gdzie jest Duch. Nie wiemy, kim jest ani gdzie się podziewa jego bangshou .
Powiedziawszy to, Rhyme przestał zwracać na nich uwagę i wpatrzył się intensywnie w tablicę, tak jakby chciał nakłonić dowody, aby wyjawiły mu swój sekret i doprowadziły do zabójcy oraz nieszczęsnych ofiar, na które polował.
Wykąpany i przebrany w skromne, nierzucające się w oczy ubranie Duch siedział na skórzanej kanapie i popatrywał na nowojorski port z okien mieszczącego się na osiemnastym piętrze apartamentu, który był jego główną kwaterą w tym mieście. Luksusowy wieżowiec stał w Battery Park City, mieszkaniowej dzielnicy na południowo-zachodnim krańcu Manhattanu, niedaleko Chinatown.
Teraz, kiedy wydostał się z tonącego statku i udało mu się uciec z plaży, zastanawiał się, czy nie dać sobie spokoju z rodzinami Changów i Wu. Nie leżało to jednak w jego naturze. Rodziny prosiaków musiały umrzeć.
Naixin – wszystko w swoim czasie.
Zbliżała się jedenasta. Co się dzieje z Turkami?
Po przybyciu do apartamentu zadzwonił z jednej z trzymanych tam kradzionych komórek do pewnego ośrodka etnicznego w Queens, z którym kontaktował się już wcześniej w podobnych sprawach, i wynajął za ich pośrednictwem trzech mężczyzn, aby pomogli mu odnaleźć i zabić imigrantów. Nie chcąc, by w jakikolwiek sposób łączono go z planowaną zbrodnią, nie zwrócił się do żadnego z tradycyjnych tongów w Chinatown; zamiast tego zatrudnił Ujgurów.
Państwo chińskie zamieszkują w dziewięćdziesięciu dwu procentach Chińczycy Han – mieszkańcy Syczuanu, Honanu, Kantonu i tak dalej. Na pozostałe osiem procent składają się mniejszości narodowe: Tybetańczycy, Mongołowie, Mandżurowie. Do takich mniejszości zaliczają się również Ujgurowie, mieszkający w zachodniej części kraju. Przed zaanektowaniem przez Chiny region ten nazywany był Wschodnim Turkiestanem. Dlatego Duch nazywał ich Turkami.
Ponieważ chodziło o zamordowanie rdzennych Chińczyków, wybór był idealny. Ujgurów motywowały odpowiednio zarówno długie lata prześladowań, jak i pokaźna suma, którą obiecał im Duch.
Przybyli dziesięć minut później. Wymieniono uściski dłoni i Turkowie podali swoje imiona: Hajip, Yusuf i Kashgari. Byli śniadzi, małomówni, chudzi i mniejsi od niego. Mówili po ujgursku, w języku należącym do rodziny języków tureckich, którego Duch nie rozumiał, przeszli zatem na angielski. Szmugler wyjaśnił, o co mu chodzi, i zapytał, czy nie mają nic przeciwko zabijaniu nieuzbrojonych ludzi, w tym kobiet i dzieci.
Yusuf był ich rzecznikiem.
– To żaden problem. Zrobimy, co pan chce – oświadczył, tak jakby regularnie mordował kobiety i dzieci.
Być może, pomyślał Duch, rzeczywiście to robił.
Sonny Li siedział wewnątrz wlokącego się w deszczu i porannych korkach podmiejskiego autobusu z Long Island i obserwował rosnące na tle nieba wieżowce Manhattanu. Mimo że cyniczny z natury, szczerze podziwiał swój środek lokomocji. Nigdy w życiu nie widział pojazdu, który byłby podobny do tego Behemota. Wielki luksusowy autobus miał miękkie wyściełane siedzenia, czystą podłogę i nieskazitelne okna. Nawet klimatyzacja działała bez zarzutu.
Po ucieczce z plaży, na której wylądowali rozbitkowie z „Fuzhou Dragona”, Li zatrzymawszy przygodną ciężarówkę, dotarł na lśniący dworzec autobusowy. Tutaj, wyjaśnił mu szofer, może wsiąść do autobusu jadącego tam, gdzie się wybierał – na Manhattan.
Li wręczył kasjerowi jeden z dwudziestodolarowych banknotów, które skradł z samochodu Hongse.
– Do Nowego Jorku, proszę – powiedział z najlepszym, na jaki go było stać, akcentem, naśladując aktora Nicholasa Cage'a.
Kasjer wydał mu resztę.
Li doprowadził się do porządku w męskiej toalecie i dołączył do elegancko ubranych pasażerów na peronie.
Autobus zwolnił przed rogatką i wkrótce wjechali do długiego tunelu. Wyłoniwszy się z niego, znaleźli się w samym centrum. Po dziesięciu kolejnych minutach autobus stanął przy zatłoczonej handlowej ulicy i Li wysiadł. Ładna Azjatka zapytana, jak się dostać do Chinatown, skierowała go do metra.
Przecisnął się przez tłum pasażerów, kupił żeton. Po kilku minutach pociąg wjechał z hukiem na stację i Li wsiadł do wagonu. Wysiadł na stacji Canal Street, po czym wynurzył się na kipiącą życiem ulicę. Gdzieś tutaj, pomyślał, powinien znaleźć coś, na czym się dobrze znał.
Po dziesięciu minutach trafił na to, czego szukał. Przed mieszczącym się na parterze lokalem z zamalowanymi na czarno szybami stał, paląc papierosa i lustrując uważnym wzrokiem przechodniów, młody ochroniarz z komórką. W lokalu znajdowało się czynne przez dwadzieścia cztery godziny kasyno. Li podszedł do ochroniarza.
– W co tu grają? – zapytał po angielsku.
Facet ocenił wzrokiem jego ubranie i zignorował go.
– Mam pieniądze! – zawołał z gniewem Li. – Chcę wejść, więc wpuść mnie do środka!
– Jesteś z Fujian. Poznałem cię po akcencie. Nie jesteście tu mile widziani – oświadczył ochroniarz, odsłaniając kolbę pistoletu pod marynarką.
Doskonale! Na to właśnie liczył Li. Udając przestraszonego, odwrócił się do niego plecami, a potem gwałtownie się odwinął i rąbnął ochroniarza pięścią w pierś, pozbawiając go tchu. Młodzik padł na trotuar i próbował rozpaczliwie złapać powietrze. Li kopnął go jeszcze w bok.
Odebrawszy ochroniarzowi pistolet, dodatkowy magazynek oraz papierosy, spojrzał w górę i w dół ulicy. Nie widząc nikogo, ukradł mu jeszcze zegarek i mniej więcej trzysta dolarów w gotówce.
– Jeśli powiesz komuś, że to ja – zagroził w dialekcie Putonghua – odnajdę cię i zabiję.
Po chwili znalazł się z powrotem na jednej z tłocznych handlowych uliczek. Wszedł do sklepu z tanią odzieżą i kupił sobie dżinsy, podkoszulek i wiatrówkę Nike'a. Przebrał się na zapleczu, wyrzucił stare ubrania do kosza, po czym wszedł do chińskiej restauracji i zamówił herbatę oraz talerz makaronu. Jedząc, wyjął z portfela kartkę, którą zabrał z samochodu Hongse.
Читать дальше