– Zaparkuj tutaj – polecił Chang i William zatrzymał furgonetkę przy krawężniku.
Chang i Wu weszli do najbliższego sklepu i zapytali sprzedawcę o tongi, organizacje sąsiedzkie, które zrzeszały mieszkańców tych samych rejonów Chin. Chang szukał tongu fujiańskiego, ponieważ ich rodziny pochodziły z tej właśnie prowincji. Okazało się, że tong mieści się zaledwie kilka przecznic dalej. Obaj ojcowie rodzin ruszyli pieszo w tamtą stronę.
Prezes Fujiańskiego Stowarzyszenia Wschodniego Broadwayu, Jimmy Mah, przywitał ich i zaprosił do gabinetu na piętrze. Miał na sobie przyprószony popiołem z papierosa szary garnitur i był de facto burmistrzem tej części Chinatown.
– Siadajcie, proszę – powiedział po chińsku, wskazując dwa niedobrane krzesła i przyglądając się ich brudnemu odzieniu i zmierzwionym włosom. – Wy dwaj macie chyba do opowiedzenia ciekawą historię – dodał.
Chang istotnie miał zamiar opowiedzieć mu ciekawą historię. Tyle że zmyśloną. Postanowił nie mówić nikomu, że byli pasażerami „Fuzhou Dragona” i że może ich ścigać Duch.
– Przypłynęliśmy właśnie dzisiaj do portu honduraskim statkiem – oznajmił.
– Kto był waszym szmuglerem?
– Nigdy nie poznaliśmy jego prawdziwego nazwiska. Mówili na niego Moxige.
– Meksykanin? Nie pracuję z latynoskimi szmuglerami.
– Wziął od nas pieniądze – powiedział z goryczą Chang – i zostawił nas tak jak staliśmy, na nabrzeżu. Miał nam załatwić dokumenty i jakiś transport. Mam dwoje dzieci i niemowlę – dodał, udając gniew. – A mój przyjaciel ma żonę, która jest ciężko chora. Potrzebujemy pomocy.
– O jaką pomoc wam chodzi?
– O papiery. Dokumenty. Dla mnie, mojej żony i najstarszego syna.
– Jasne, jasne. Część mogę załatwić: prawo jazdy i numer ubezpieczenia społecznego. Ale z takimi papierami nie znajdziecie dobrej roboty. Te sukinsyny z urzędu imigracyjnego każą teraz firmom dokładnie sprawdzać zatrudnionych.
– Mam załatwioną pracę – powiedział Chang. – Mój ojciec musi iść do doktora – dodał, po czym wskazał głową Wu. – Jego żona także.
– Idźcie do miejskiego szpitala. Przyjmą was.
– Dobrze – odparł Chang. – Ile za dokumenty?
– Tysiąc pięćset w jednokolorowej walucie.
Tysiąc pięćset dolarów! To jakiś obłęd, pomyślał Chang, choć nic po sobie nie pokazał. W torbie przy pasku miał około pięciu tysięcy dolarów w chińskich juanach – wszystkie pieniądze, jakie posiadała jego rodzina.
– Nie, to niemożliwe – oznajmił.
Po kilku minutach targów zgodzili się na dziewięćset dolarów za wszystkie dokumenty.
– Potrzebujemy również furgonetki. Czy mógłbym ją u pana wynająć? – zapytał Chang.
– Oczywiście, oczywiście. – Po kolejnych targach uzgodnili cenę za wynajem. – Podajcie nazwiska i adresy, które mamy umieścić w dokumentach. – Mah odwrócił się do swojego supernowoczesnego komputera i uderzając szybko w klawisze, zapisał podane mu przez Changa informacje. – A więc zatrzymacie się w Queens? – zapytał, podnosząc wzrok.
– Tak. Znajomy załatwił nam mieszkanie.
– Może mój pośrednik znalazłby wam coś lepszego?
– To brat mojego najlepszego przyjaciela.
– Aha, brat przyjaciela. Dobrze. Obaj będziecie pod tym samym adresem? – zapytał Mah, wskazując ekran monitora.
Chang chciał odpowiedzieć, że tak, ale Wu podniósł rękę i nie dał mu dojść do słowa.
– Nie, nie. Ja chcę zostać w Chinatown. Czy pański pośrednik nie mógłby znaleźć nam mieszkania?
– Ma tymczasowe pokoje. Możecie się tam zatrzymać, dopóki nie znajdzie wam czegoś na stałe.
Kiedy Mah znowu zaczął stukać w klawisze, Chang przysunął się do Wu.
– Nie, Qichen – szepnął tak, żeby prezes ich nie słyszał. – Musisz jechać z nami. Tutaj dopadnie cię Duch.
Ale Wu podjął już decyzję.
– Nie. Zostajemy w Chinatown.
Chang umilkł, a Mah napisał na kartce kilka słów i podał ją Wu.
– To adres pośrednika. Zapłacicie mu prowizję – powiedział, poczym kazał podstawić pod dom furgonetkę. – A zatem interesy mamy z głowy – oznajmił. – Czyż nie jest przyjemnie pracować z rozsądnymi ludźmi?
Wszyscy wstali i uścisnęli sobie dłonie.
– Jeszcze jedno – dodał Mah. – Ten meksykański szmugler… nie ma chyba powodu was ścigać? Wyrównaliście z nim rachunki?
– Tak, jesteśmy kwita.
– To dobrze. W życiu i tak ściga nas dość demonów.
W porannym powietrzu zabrzmiały policyjne syreny. Ich dźwięk zbliżał się i Lincoln Rhyme miał nadzieję, że zapowiada przybycie Amelii Sachs. Dowody rzeczowe, które zebrała na plaży, zostały mu już dostarczone. W drodze powrotnej do miasta Sachs musiała jeszcze odwiedzić miejsce innego przestępstwa. Skradziona kościelna furgonetka odnalazła się w Chinatown, porzucona w bocznej uliczce. Imigrantom udało się w niej pokonać blokadę nie tylko dlatego, że przykręcili skradzione tablice rejestracyjne, lecz ponieważ nazwę kościoła zastąpili umiejętnie namalowanym logo sklepu z artykułami dla domu i ogrodu.
– Sprytnie – mruknął Rhyme, po czym zadzwonił do Sachs i kazał jej podjechać do Chinatown i sprawdzić furgonetkę. Czekał już tam na nią autobus ekipy dochodzeniowej.
Harold Peabody z urzędu imigracyjnego musiał wyjść, lecz w domu Rhyme'a nadal przebywali Alan Coe, Lon Sellitto i Fred Dellray, a także schludny, ostrzyżony na jeża detektyw Eddie Deng. Dodatkowo pojawił się jeden z czołowych techników laborantów działu kryminalistycznego przy Nowojorskim Wydziale Policji, Mel Cooper, szczupły, łysiejący, powściągliwy facet, który montował właśnie sprzęt i rozkładał znalezione na plaży dowody rzeczowe.
Na polecenie Rhyme'a Thom przypiął plan Nowego Jorku obok morskiej mapy Long Island, która była im potrzebna do śledzenia kursu „Fuzhou Dragona”.
Chwilę później otworzyły się drzwi i do pokoju weszła szybkim krokiem Amelia Sachs. Miała mokre i zapiaszczone dżinsy oraz koszulę, a w potarganych włosach piasek i kawałki wodorostów.
Dellray przyjrzał się uważnie jej ubraniu i podniósł brew.
– Miałam wolną chwilę – wyjaśniła. – Poszłam popływać. Cześć, Mel.
– Witaj, Amelio – odparł Cooper, nasuwając na nos okulary.
Sachs wręczyła mu kolejne torebki z dowodami rzeczowymi i ruszyła w stronę schodów.
– Wracam za pięć minut – zawołała.
Rhyme usłyszał szum wody z prysznica i rzeczywiście pięć minut później pojawiła się z powrotem, ubrana w rzeczy, które trzymała w szafie w sypialni: niebieskie dżinsy i czarny T-shirt.
Cooper w gumowych rękawiczkach układał dowody rzeczowe według miejsca ich odnalezienia – na plaży bądź w furgonetce w Chinatown. Rhyme czuł podniecenie, które zawsze towarzyszy rozpoczęciu łowów.
– W porządku. Zabierajmy się do dzieła – powiedział i rozejrzał się po pokoju. – Thom! Będziesz naszym skrybą. Zapisuj swoim eleganckim charakterem pisma nasze trafne domysły. – Tu skinął głową w stronę tablicy.
Thom westchnął i wsunął fioletowy krawat pod koszulę, żeby nie pobrudzić go flamastrem.
– Wiecie już, jak nazwać tę sprawę? – zapytał.
– Co byście powiedzieli na „Wyzionąć Ducha”? – zaproponował Dellray.
Thom zapisał to na samej górze.
– Mamy dwa miejsca przestępstwa: plażę w Easton oraz furgonetkę – zaczął Rhyme. – Najpierw plaża.
Thom zapisał nagłówki i w tej samej chwili zadzwonił telefon Dellraya. Po krótkiej rozmowie agent rozłączył się i przekazał członkom zespołu, czego się dowiedział.
Читать дальше